Posts tagged malaria

Malaria

Skrzyp, skrzyp, skrzyp…

Tak skrzypi śnieg za oknem, gdy się po nim chodzi. Powiedzmy, że to właśnie ten nieustanny hałas spowodował, że blog się znów obudził. Nic dziwnego, tutaj w niby-Rwandzie upał niesamowity, a tymczasem za oknem jakiś dziwny dźwięk. Nie przypomina to szurania klapek zrobionych ze starych zużytych opon, nie przypomina też równikowego deszczu bębniącego w blaszane dachy, nie ważne jak mały miałby to być deszcz.

Ale prawda jest inna, blog się budzi bym napisał Wam nieco o malarii. Zostałem o to poproszony przez lekarzy, abym na bazie swojej wiedzy i doświadczeń opisał tą chorobę na moim blogu muzungu.pl. Sam podpowiedziałem, że dobrym, a nawet może lepszym miejscem na opisanie będzie ten właśnie blog, czyli Konrad Jest w Rwandzie. Blog jest już o tyle martwy, że nie piszę na nim (bo nie jestem już w Rwandzie) i jest o tyle żywy, że wciąż odwiedza go bardzo dużo osób. I dobrze, bo fajnie jest wiedzieć, że zainteresowanie moim pobytem w Rwandzie z Waszej strony nie skończyło się wraz z moim powrotem do kraju.

Wciąż mam tutaj jeszcze wiele wejść, wiele osób szuka informacji turystycznych związanych z wyjazdem do Afryki, według statystyk google bardzo często szukacie tu informacji jak się do takiego wyjazdu przygotować, szukacie wskazówek dotyczących zdrowia. Pisałem już o tym, ale nigdy za wiele. Szczególnie na pewno brakuje tu osobnego artykułu dotyczącego malarii. Fakt, że na nią nie zachorowałem (choć kto go tam wie), ale choroba ta jest sporym problemem i co roku dotyka wielu Polaków podróżujących do Afryki. Zatem poniżej moje wskazówki. Pisałem już o tym na muzungu.pl, ale tutaj postaram się opisać wszystko bardziej zwięźle.

O samej chorobie jako takiej.

Mam wykształcenie biologiczne, więc pozwolę sobie nieco się powymądrzać 😉 Choć nie za dużo. Dokładne informacje znajdziecie na przykład tutaj. Ja tylko wspomnę o tym co najważniejsze.

Wspomnę o tym, że jest to choroba roznoszona przez komary widliszki (występujące także w Polsce, ale nie groźne z powodu opisanego za chwilę), jednak komary są tylko wektorem, czyli organizmem roznoszącym, a prwadziwym patogenem jest pierwotniak o nazwie zarodziec malarii. To on dla pełnego cyklu życiowego musi część życia spędzić w ciele człowieka, a część w ciele komara (i to jest właśnie powód dlaczego w Polsce widliszki groźne nie są: nawet jeśli dostaną się do nich zarodźce, jest im za zimno by przejść cały cykl rozwojowy).

Wspomnę też o tym, że jest to choroba śmiertelna, na którą niestety nie ma szczepionek. Można co prawda wykształcić częściową na nią odporność, najczęściej na dwa sposoby: przejść malarię w swoim życiu (nie polecam) lub przyjmować przez cały czas pobytu w tropikach leki antymalaryczne. Żadna z metod nie gwarantuje 100% bezpieczeństwa, a jedynie obniża ryzyko zachorowania.

Czy ryzyko zachorowania jest duże? Niestety nie wiem, bo to wartość relatywna. Z jednej strony w tropikach tylko jeden komar na 300 jest zainfekowany zarodźcem. Z drugiej strony malaria w tropkiach jest odpowiednikiem pod względem zachorowywalności chyba naszej grypy. Sami sobie odpowiedzcie na jak duże oceniacie teraz ryzyko zachorowania na grypę.

Przygotowania do wyjazdu.

Przede wszystkim spotkanie z lekarzem. Jest wiele miejsc gdzie możecie znaleźć listę lekarzy chorób tropikalnych, na przykład tutaj lub tutaj.

W wyniku spotkania na pewno dostaniecie receptę na leki antymalaryczne i zdecydowanie polecam z niej skorzystać jeszcze przed wyjazdem. Ja w Rwandzie nie widziałem nigdzie leku, jaki mi został przypisany, więc na pewno bym go nie wykupił (nazwy leku specjalnie nie podaję, aby nikogo nie sugerować co do wyboru, o tym niech zdecyduje lekarz).

Ponadto zaopatrzcie się w repelenty przeciw komarom. Wypatrujcie tych, które zawierają w sobie związek DEET; uważa się bowiem że ten jest wyjątkowo nielubiany przez widliszka. Niestety ciężko takie środki wypatrzeć w aptekach czy sklepach. Ja już się nauczyłem, że DEET zawiera repelent o nazwie Bross. Jest tani, tańszy od repelentów reklamowanych w telewizji, więc zawsze go kupuję.

I ubezpieczenie. Wykupcie koniecznie, bo jeśli juz trafi Wam się pójść do szpitala czy zwykłego lekarza, bez ubezpieczenia taka wyprawa może Was naprawdę bardzo dużo kosztować.

(W tym artykule opisuję tylko kwestie związane z malarią, dlatego nie wspominam na przykład o szczepieniach na inne choroby jak żółtaczka; o tym na pewno wspomni lekarz w czasie wizyty opisanej wyżej)

Na miejscu.

Na szczęście na miejscu nie musi się wcale okazać, że jest aż tak źle (choć na pewno zależy to od kraju). W Rwandzie wcale nie latały za mną chmary komarów. Prawdę mówiąc jak już kilka razy wspominałem widziałem jednego komara na kilka dni w porze suchej i kilka komarów na dzień w porze deszczowej. Nie przygotowujcie się więc na to, że będziecie cały czas w panice wieczorami rozglądać się za komarami i bez przerwy oklepywać się.

Mimo to nie zapominajcie dmuchać na zimne. Wyjmijcie repelenty i spryskajcie się nimi przed wieczorem.

Sprawdźcie moskitierę w oknie lub nad łóżkiem. Jeśli będzie miałą dziury (a będzie miała na 100%) pozaklejajcie je choćby zwykłą taśmą klejącą.

Unikajcie szarej godziny, czyli momentu gdy zaczyna się robić ciemno. Wtedy ryzyko zakażenia jest największe, bo wtedy właśnie komary ruszają na łowy. Na szczęście szara godzina trwa na równiku bardzo krótko i nazwałbym ją raczej szarymi minutami. Jak to wygląda pokazywałem na przykład tutaj 🙂

Z wszelkimi objawami jakiejkolwiek choroby idźcie do lekarza. Bez skrępowania. Pamiętacie? Wykupiliście przecież ubezpieczenie, więc dlaczego nie korzystać by z niego? 😉 Niestety objawy malarii są bardzo różne i ciężko samemu stwierdzić czy to właśnie ta choroba czy coś innego. Co więcej niektórzy mogą ją przechodzić dość łagodnie, tak więc nawet zwykła biegunka z podwyższoną temperaturą może być malarią (jednak traktujcie to raczej jako ewenement niż coś, co na pewno was spotka; bardziej nastawcie się na wysoką gorączkę, poty i utratę przytomności).

Po powrocie.

Niestety powrót do kraju nie oznacza końca ryzyka zachorowania na malarię. Jeszcze prze kilka dni po powrocie bierzcie leki antymalaryczne (ile, o tym zdecyduje lekarz). Pamiętajcie także, że uznaje się, że na malarię można zachorować nawet po roku od zakażenia zarodźcem. Tak więc koniecznie przy każdej chorobie przez rok po powrocie wspominajcie o tym lekarzowi rodzinnemu, tak by ewentualnie wykluczył malarię, lub zdecydował o dalszych badaniach.

Więcej:

Więcej na ten temat znajdziecie:

na moim blogu pod tagiem malaria

na stronach malaria.com.pl lub Centrum Informacji Medycyny Podróży

u lekarzy medycyny tropikalnej 🙂

Pamiętajcie też aby nigdy w stu procentach nie ufać informacjom znalezionym w sieci, także mi. Tu w końcu chodzi o Wasze zdrowie i Wasz organizm.

2 Komentarze »

Mity o Rwandzie

Do Rwandy przyjechałem z pewnym nastawieniem co tu mogę spotkać, które bardzo szybko zostało zweryfikowane. Wdziałem jednak w Waszych komentarzach, że także macie jakiś swój obraz tego kraju.

Co więcej kilka rzeczy, które wymyśliłem sobie po przyjechaniu też już w ciągu dwóch miesięcy się zmieniło. Wyprostujmy więc nieco obraz tego kraju.

Komary i malaria wiszą w powietrzu

Tak to mnie więcej wyobrażałem sobie przed przyjazdem. Chmary komarów, leżący na ulicach ludzie dogorywający na malarię (jak opisywał to Kapuściński), zwłaszcza, że Rwanda jest jednym z krajów najbardziej zagrożonych pod tym względem. Nikt nie wychodzi o „szarej” godzinie z domu i każdy nad łóżkiem ma moskitierę.

To najbardziej pozytywne rozczarowanie chyba 🙂 Komary widuję w liczbie jednej sztuki na kilka dni. Ponoć w czasie pory deszczowej powinno być ich zatrzęsienie, ale od kiedy się zaczęła, nic się nie zmieniło.

Miałem zamiar ze strachu stosować wieloliniową obronę przed malarią: pryskanie się repelentami, zażywanie codziennie malarone, spanie pod moskitierą i siatki ochronne w oknach.

Siatki mam (nieco dziurawe, ale znośne), biorę też malarone. Pod moskitierą spałem tylko w hostelu przez dwa pierwsze dni i potem w szpitalu. W domu jej nie mam.

Pierwszego dnia całkowicie spryskałem się repelentem, a później przez dwa tygodnie, tylko jak słyszałem brzęczenie komara w pokoju. Teraz jak słysze brzęczenie co najwyżej nakrywam się szczelniej kołdrą i zasypiam.

Paul mówi, że na malarię choruje średnio raz na dwa lata i mówi, że to straszne cholerstwo, którego nikomu nie życzy. Innocent mówi, że nigdy nie chorował.

Zdjęcie zrobiłem ot tak sobie w czasie jazdy samochodem. Dopiero potem gdy oglądałem je na ekranie komputera, zauważyłem, że w tle pod murem ktoś leży.

Zdjęcie zrobiłem ot tak sobie w czasie jazdy samochodem. Dopiero potem gdy oglądałem je na ekranie komputera, zauważyłem, że w tle pod murem ktoś leży.

Jestem jedynym białym w całym Nyamata

Też nieprawda, ale już o tym pisałem 🙂 Na początku miałem takie wrażenie, ale do dziś poznałem już bardzo dużo ludzi z całego świata, a często widze też i białych nieznajomych. Wszyscy tu są z pomocą rozwojową podobnie jak ja.

Jestem spalony na raka

Jeden raz mnie lekko piekła skóra jak poszedłem na dłuższy spacer. Jest słonecznie, ale jakoś udaje mi się uniknąć poparzeń. Jak pisałem chmury tworzą tu coś w rodzaju filtra przeciwsłonecznego, przez co jest jasno, ale nie upalnie (ale bywają i dni bz chmur). Bardzo mnie zdziwiło odczucie termiczne. Któregoś dnia gdy zakładałem, że jest idealna temperatura 21 stopni, wszedłem na stronę z prognozą pogody i bardzo się zdziwiłem widząc, że brakuje tylko jednego stopnia do trzydziestu. W Polsce nie dałoby się żyć w takich warunkach, a tu było naprawdę super.

Większość mieszkańców Rwandy to katolicy

Tu też zdziwiewnie. Wikipedia i CIA twierdzą, że katolicy to ponad połowa wierzących, ale widocznie nie mają aktualnych danych (dane CIA są z roku 2001). Przez całe dwa miesiące pobytu spotkałem tylko jedną katoliczkę (Pacifique, dziewczyna Paula). Zdecydowana większość to protestanci różnych wyznań (adwentyści, ewangeliści, kościół odnowienia i założona w Rwandzie Zion Temple). W ostatni dzień Ramadanu zauważyłem sporo muzułmanów (ale i poza tym dniem bywają widoczni).

Rwandyjczycy dzielą się na Tutsi i Hutu

Już nie. Dominuje opinia, że byli podzielieni prze ludobójstwem, sztucznie przez kolonizatorów. Obecnie wszyscy nazywają się Rwandyjczykami i oficjalnie nikt nie zwraca uwagę na to kto kim kiedyś był. Podejrzewam jednak, że to tylko trochę fasada: każdy dobrze wie kto był Hutu, a kto Tutsi, ale nikt nie chce wracać do podziałów pamiętając jak to się skończyło. Zresztą jak wspominałem jest to nielegalne. Można pytać, owszem, kto kim jest, ale nie wolno nikogo z tego powodu dyskryminować. Ludzie jednak mówią żebym nie pytał, bo to może ich drażnić, więc nie pytam. Nie wiem kto kim jest, jedynie się domyślam na podstawie opowiadanych przez nich historii rodzinnych. Na przykład Robert mówi, że jego rodzina przed ludbójstwem mudziała wraz ze swoimi krowami uciec do Ugandy – typowa historia Tutsi.

Rwandyjczycy są niebezpieczni

Bo jakby niby inaczej miało być w kraju, w którym każdy albo zabił kogoś by żyć, albo zginął?

Tymczasem jest tak, że zdecydowanie bardziej boję się chodzić po ulicach w dzień w Polsce niż w Rwandzie po zmierzchu. I wcale tu nie przesadzam. Wiele razy opisywałem przyjazność Rwandyjczyków i chęć pomagania. Bardzo, bardzo pozytywni ludzie. Przed przyjazdem mama wszyła mi od wewnętrznej strony spodni ukryte kieszonki na pieniądze. W ogóle z nich nie korzystam.

Po przyjechaniu wymieniłem kilkaset dolarów na franki i od razu porażka: dostałem tak dużo banknotów (objętościowo była to cegłówka), że nie zmieściłbym ich do żadnej kieszeni. Wrzuciłem je więc do plecaka.

Po ulicach chodzę z aparatem w ręku, laptopa zostawiam na widoku. Jak pisałem, nie wierzę by Nyamata byli złodzieje (ale ponoć w Kigali trzeba na siebie czasem uważać).

Gdzie więc ci wszyscy mordercy? Nie żyją, w więzieniach lub uciekli za granicę. Rwanda przez ludobójstwo to baradzo młody kraj. Niemal wszyscy których znam w 1994 roku mieli zaledwie kilka lat i są teraz sierotami. Te ostatnie jest smutne, jak sobie pomyślę, że mając 4 lata sttracili oboje rodziców.

Na pobliskich sawannach pasą się lwy i antylopy

Na pobliskich zawannach nic się nie pasie. Lwy, bawoły, antylopy i żyrafy ponoć są tylko w Parku Akagera (do którego zdradzę, że być może pojadę w najbliższy weekend!).

Od końca września cały czas leje

W Rwandzie są dwie pory deszczowe: wiosną i jesienią. Przy czym ta pierwsza nazywana jest porą deszczów długich, a ta druga – krótkich. I tak jest w istocie. Deszcz pada średnio co półtorej dnia i trwa około piętnastu minut. Przeważnie wieczorami lub w nocy. Deszcze są różne, od cichych i delikatnych, aż po naprawdę superanckie nawałnice, w czasie których nic poza deszczem nie słychać. Raz się zdarzyło, że w czasie szkolenia taki spadł i musieliśmy przerwać zajęcia, bo nawet gdy krzyczałem nikt mnie nie słyszał (duży w tym udział ma fakt, że wszystkie budynki pokryte są falistą blachą na dachach, która działa jak bęben). Deszczom czasem towarzyszą burze, a nawet grad.

Po deszczu rynsztoki są nieco wezbrane wodą, ale krótko. Za to jak pada, to zawsze zalewa nam przez nieszczelne okna telecentrum.

Comments (1) »

Tak na szybko

  1. W czwartek wypisali mnie  ze szpitala. I dobrze, bo nieźle się tam nudziłem. Rwandyjczycy w Kigali (albo po prostu w szpitalu) są inni niż w Nyamata. Mniej kontaktowni, więc całe dnie tylko leżałem. Prawie mnie nikt nie odwiedzał. Teraz  biorę leki na malarię i salmonellozę, ale już jest supcio.
  2. Po wyjściu ze szpitala okazało się, że właśnie skończył mi się abonament na internet. Trzeba więc było wrócić znów do Kigali i zapłacić, a Paulowi się nie spieszyło (15 września będą tu wybory parlamentarne i Paul jest lokalnym organizatorem kampanii wyborczej; jest cały czas zajęty, choć od dawna wiadomo, że właśnie ta partia wygra wybory, kiedyś to opiszę). W końcu dziś pojechałem busem z Robertem i na miejscu się okazało, że salon dziś czynny tylko do 12:00. Na szczęście chwilę później się okazało, że doładowanie na internet to to samo co doładowanie komórki pre-paid. Kupiliśmy kartę za 20000FRW (około 40USD) od chłopaka na ulicy, doładował, pokazał jak to potem robić samemu w Nyamata i nawet wystawił fakturę.
  3. Udało mi się kupić pocztówki! Ale było to niemiłosiernie trudne. Oni tu nie wiedzą co to jest postcard. Gdy tłumaczysz pokazują Ci laurki na urodziny i (wyjątkowo dużo tu takich) z okazji urodzin dziecka. Juz zrezygnowałem i nawet miałem zamiar taką połogową kupić dla Doroty, ale napatoczyła się jakaś nierwandyjka i powiedziała nam, że pocztówki można kupić w Caritasie. Caritas też był zamknięty, ale okazuje się, że uliczni sprzedawcy są rewelacyjni. Wyczarują ci wszystko. Jeden pobiegł gdzieś i po chwili przyniósł plik pocztówek. Niestety cena spora: 500FRW (1 dolar), kupiłem na razie 5. Żałuję bo zaraz potem zaczepił mnie inny sprzedawca uliczny, który mial takie ręcznie robione i to za 150FRW. No nic.
  4. Widzę, że rośnie mi konkurencja. Karolina, Kinga i Fabian piszą z Togo (mam nadzieję, bo na razie zaczęli, ale liczę na to, że nie skończy się na kilku postach jak na naszym wspólnym blogu), a Przemek rozpisał się nieźle na temat pobytu w Ugandzie.
  5. W piątek rano czułem się jeszcze jakbym miał znów wrócić do szpitala (zawroty głowy, kłopoty ze staniem), ale dumnie melduję, że o 14:00 wróciłem do prowadzenia zajęć.

3 Komentarze »

W moich butach mieszkają potwory

W moich butach mieszkają potwory. Głęboko w moich butach skryły się oślizgłe bezmuszlowe mięczaki. Są drapieżne i jadowite. Muszę je delikatnie wystukać ze środka. W moich butach mieszkają jaszczurki. Rysiek mówi, że nie wie jak dojechać do galerii białej. Mówię by jechał białostocką koleją miejską, ale nagle zdaję sobie sprawę, że przecież nie wiem na której stacji trzeba wysiąść.

Jedziemy więc autobusem, a ja sobie przypominam o jaszczurkach w moich butach. Zdejmuję buty. Moje buty to jaszczurki, w których mieszkają inne małe, złe i jadowite jaszczurki. Chwytam dobre jaszczurki w dłonie i zastanawiam się czy mam je zdusić by zabić te złe w środku. Dobre jaszczurki patrzą na mnie i czekają co zrobię.

Budzę się. Jest poniedziałek przed południem i czuję się już lepiej. Słaby, spocony ale siadam i przygotowuję prezentację na dzisiejsze zajęcia. Jem pączka z wczoraj, ale czuję, że chyba przeceniam siły. Pakuję się i idę do telecentrum z planem, że zostawię tam rzeczy i pójdę dalej do szpitala na odwleczoną wizytę.

Do telecentrum dochodzę strasznie zmęczony więc siadam i piję wodę. Jedna butelka to za mało, bo nadal nie mam sił. Biorę drugą i idę do szpitala. Innocent powiedział, że Paul gdzieś pojechał i będzie po trzeciej; za późno.

Widzę Paula po drodze, ale obaj idiotycznie stwierdzamy, że dojdę sam. Do szpitala jest jakieś 400 metrów.

Po 400 metrach padam na krzesło przed lekarzem cały spocony i ziejąc jak maratończyk. Chciałbym się gdzieś położyć. Lekarz proponuje zbadać kał, bo mówi, że to jakaś infekcja. Od rana mam potężną biegunkę.

Idę najpierw zapłacić za badanie. Stoję i czekam na wypisanie papierków i coraz bardziej kurczowo wbijam palce w parapet. Szybciej bo zaraz upadnę. Ale nikt się nie spieszy. Nagle zaczynam czuć ogień w środku uszu i wpadam w panikę, jest taki wyraźny. Czy to krew? Nie, to nie krew. Zaraz upadnę więc resztką sił odwracam się i siadam na krześle porzucając plecak, kasjera i pieniądze. Spuszczam głowę między kolana, podnoszę i mówię by ktoś zawołał lekarza. Ale ludzie tylko patrzą i nic nie robią. Spuszczam głowę znowu i siedzę nie wiem ile.

Woła mnie kasjer do okna. Zabieram wszystko i idę do laboratorium. Jest już lepiej, poza zmęczeniem. Cały czas dyszę.

Dziesięć minut później stoję w laboratorium czekając na wynik i wiem, że nie dam rady. Siadam na krześle i wszystko wraca. Ogień w uszach. Nie dam rady nawet siedzieć, zaraz zemdleję. Mówię o tym laborantowi. Mówi, że zabierze mnie do lekarza, pyta czy dam radę iść. Kłamię, że tak.

Wiszę na laborancie, ale on wcale się nie spieszy. Wiem, że w tym tempie na pewno nie dojdę, przestaję widzieć. Mówię laborantowi, że nie dam rady, odpycham go i siadam skulony pod ścianą. Ogień w uszach przeradza się w straszny pisk. Patrzę na swoje dłonie, które nagle zaczęły potwornie mrowić. Dyszę z prędkością światła. Co mi jest? Nagle robi się jasno i chyba tracę przytomność.

Jestem na łóżku i wiozą mnie do lekarza. Dłonie mnie mrowią, a uszy palą. Cały jestem zlany potem. Wpadam w panikę, bo nie znam tych objawów; myślę o najstraszniejszych chorobach Afryki, tych, które nagle zabijają. Ale jestem w szpitalu przecież.

Są kłopoty ze zmierzeniem mi ciśnienia. Przy trzeciej próbie wynik jest 80 na 55, mało. Ale czuję się już dobrze, więc wszystko mi się wyjaśnia. Biegunka mnie odwodniła do tego stopnia, że krew to już same krwinki z namiastką osocza. Biało – czerwona palpa z trudem przeciska się przez naczynia i gdy tylko wstanę, w drodze do mózgu się poddaje. Ostatnią deską ratunku jest wycofanie krwi z niepotrzebnych narządów by podnieść jej ciśnienie w innych miejscach. Niedokrwione dłonie zaczynają mrowić jak niedokrwiona noga, gdy się źle usiądzie. To tylko moje domysły, ale chyba słuszne. Wczorajsze wysokie wyniki poziomu krwinek to tak naprawdę niski poziom osocza.

Ostatnie zdanie potwierdza sam lekarz i aplikują mi kroplówkę z solą fizjologiczną; po każdej kropli jest lepiej. Ale lekarz też mówi, że w kale znaleziono krew. Przypominam sobie groźny slajd ze szkolenia w MSZ. „Krew w kale lub moczu: idź do lekarza”. Jestem u lekarza, a on mi mówi, że to zapewne salmonella; będą mnie jednak leczyć też na malarię. W moich żyłach mieszkają potwory. Ładują we mnie kolejne butelki metronidazolu i chininy. Staś przyniósł Nell chininę i teraz już wszystko będzie dobrze.

Ale z biegiem czasu nie jest dobrze. Kolejne razy trzymając się ścian ledwo dochodzę do ubikacji. Leżę na łóżku, pocę się, trzęsę. W uszach słyszę dzwonienie, wymiotuję. Mam gorączkę i wrażenie jakbym znikał od środka. Zjadam banana i go zwracam. Woda jest ohydnie gorzka – ale to efekt wpompowanego metronidazolu. Z godziny na godzinę jest coraz gorzej, leżę w kałuży potu. Kolejna diagnoza – malaria. Przed północą zapada decyzja o przewiezieniu mnie do szpitala w Kigali.

O drugiej w nocy w końcu zasypiam na którymś piętrze King Faisal Hospital.

Dziś czuję się o wiele, wiele lepiej. Właśnie kończę pisany od trzech godzin jedną ręką (jestem cały pokłuty welflonami) wpis na blog. Męczy mnie tylko biegunka, może trochę mi się kręci w głowie. Piękne śniadanie jeszcze smakowało po lekach okropnie i nie skończyłem go, ale przy obiedzie mało się nie rozpłakałem. Makaron, mielone mięso na nim, marchewka z zielonym groszkiem i sok owocowy. Nie dość, że od miesiąca co najmniej nic takiego nie jadłem to jeszcze wrócił smak.

Szpital jakiego nie powstydziłby się Białystok. Pierwszy raz jestem w Rwandzie na piętrze innym niż parter, za oknem widok na góry. Obowiązuje język angielski, zarówno w kontaktach z pacjentami jak i wśród personelu. Obsada międzynarodowa, to dlatego. W Nyamata większość lekarzy wyglądała na młodszych ode mnie. W Kigali mój lekarz prowadzący zapewne byłby już siwy, gdyby nie był zupełnie łysy.

Spokojnie mi mówi, że wszystkie objawy wskazują na salmonellozę, ale będą mi też podawać silny środek antymalaryczny. Jednym mnie tylko zmartwił. Czuję się tak jakbym najpóźniej jutro miał wyjść. Tymczasem zapytany ile czasu trwa leczenie salmonelli, odpowiedział, że od tygodnia do 10 dni.

No trudno. Szkoda ledwo zaczętych zajęć z nauczycielami, ale Innocent ich ponoć już przejął. Posiedzę sobie tutaj, porobię mu i sobie materiały do szkoleń (mam plan wrzucać je też na bloga). I w końcu porządnie sobie podjem. Problem to zakamuflowana możliwość.

12 Komentarzy »

Jestem na coś chory

Drugi dzień mam zawroty głowy. Dziś instalując nowe komputery, po każdym schyleniu się pod biurko jak wstałem, musiałem się czegoś chwytać, bo miałem mroczki przed oczami. Nigdy tak nie miałem, więc zrezygnowałem z dalszej pracy i poszedłem do domu.

Właśnie zaczyna się pora deszczowa i po drodze zastała mnie ulewa z gradem (jak wygląda tutejszy deszcz kiedyś opiszę, bo nie spodziewałem się czegoś takiego co widzę już trzeci dzień). Wróciłem przemarźnięty i mokry do ostatniej suchej nitki. Padłem w łózku i leżałem trzęsąc się z zimna.

Bóle mięśni, gorączka, ból głowy, zawroty, jadłowstręt, pocenie się. Mdłości i straszne osłabienie. Kaszel.

Sięgnąłem po książkę od chorób, co skłoniło mnie do udania się jednak do szpitala. W książce napisano, że malaria zaczyna się od wątroby, a ta mnie delikatnie pobolewa od kilku dni. Gdy przyjechał Paul pojechaliśmy do szpitala.

Tam zrobiono ze mną wywiad i zbadano krew. Po badaniu Paul pokazał wyniki pielęgniarce i rozmawiali w kinyarwanda, ale pierwsze słowo jakie zrozumiałem to było negative. Acha, więc nie mam malarii. Potem dalej rozmawiali, z czego zrozumiałem tylko słowo SIDA (to po francusku AIDS). Acho, więc z autoomatu zbadali mnie i na to. Troche mnie to zmroziło, bo nie wiem czy właśnie chcę o tym wiedzieć, ale to zachorowalność na HIV/AIDS wynosi 5,6%. Mówiono mi wcześniej, że wszyscy się badali, więc pewnie jest takie prawo, że i mnie bez pytania zbadali.

Paul potem mi mówi, że lekarka jest zajęta i obejrzy mnie za godzinę albo rano. Mówię więc, że po co mnie ma oglądać, skoro jak zrozumiałem nie mam malarii. Paul potwierdza, że nie mam zarodźców w wyniku, ale mówi, że coś jest nie tak z moją krwią. Połączyłem to z przed chwilą usłyszanym słówkiem SIDA i mało mi serce nie stanęło. Kazałem sobie od razu pokazać ten papier i zapytać czy to chodzi o AIDS.

Tu się nieco uspokoiłem. Nie badano mnie na AIDS, ale niepokojący jest poziom białych krwinek. wynosi 13200, gdy norma to 400-10800. Teraz też widzę, że mam więcej nutrofili. Przeglądam net i obie rzeczy wskazują na zakażenie narządów. Na żółtaczkę byłem szczepiony, więc nie panikuję.

Podczas wizyty u lekarza większość objawów poza zawrotami główy zniknęła, ale teraz wracają (poza dreszczami). Krysia na GG mi jednak pisze, że jak biorę malarone, to często jest tak, że wynik na malarie wychodzi negatywny, a ją się ma. Zajrzałem do ulotki i widzę, że wszystkie wymienione wyżej objawy wpisane są w ulotce w działania niepożądane. Właśnie mija miesiąc od kiedy biorę, a brać malarone można ponoć tylko przez miesiąc.

Sam więc już nie wiem. Zobaczymy co powie lekarka jutro i wam napiszę. Jeśli to jednak malaria, to niech rodzinka się o mnie nie martwii za bardzo 🙂 Jak widać dam radę siedzieć i pisać, nawet sobie kawały czytam. Ot czuję się jak przy grypie, tylko nieco inaczej.

Tak przy okazji to jak przyjechałem do Rwandy to od Agathe zaraziłem się anginą, ale nic nie wspominałem, bo przeszedłem ją śmiesznie lekko (nawet nie myślałem o wizycie u lekarza). Angina to bardzo popularna tu choroba, poza mną i Agathe przeszło ją jeszcze 3 innych ludzi w ciągu miesiąca. Nikt jednak nie idzie z tym do lekarza.

4 Komentarze »