Archive for Ludność

Incydent z granatem

Dziś w nocy w Gisozi Genocide Memorial Centre (google podpowiada, że to to samo co Kigali Memorial Centre, o którym już tu kilka razy pisałem) wybuchł granat, został ranny przypadkowy przechodzień.

Rok temu w podobnym ataku zginął policjant. Nie dziwię się więc, że gdy wchodziłem do tego miejsca byłem bardzo dokładnie kontrolowany, łącznie z przeszukaniem plecaka.

Doczytałem, że znajdowano tam także podrzucone anonimowe listy z pogróżkami wobec Tutsi. „Tutsi, przyjdzie czas, gdy dokończymy, co zaczęliśmy w 1994 roku”, „Przygotujcie swoje szyje” – to cytaty z tych listów.

Nie jest więc jednak bezpiecznie w Rwandzie tak do końca.

Comments (1) »

Jak brzmi kinyarwanda?

Już dwa tygodnie nic nie pisałem (tak bywa na zdychających blogach 😉 ) więc dziś na szybko wrzucam kolejny filmik.

Filmik przedstawia 4 słynnych aktorów (wszyscy są podpisani, więc nie będę teraz ich przedstawiał) rozmawiających o czymś. Celem filmiku jest pokazanie Wam jak brzmi język kinyarwanda. I pomyślcie, że ja próbowałem się tego nauczyć.

W filmiku padają dwa na szybko rozpoznane przeze mnie słowa: amazi (woda) i kurdia (jeść), zatem jest to chyba taka sobie pogawędka przy śniadaniu.

Może konkurs pocztówkowy, kto zrozumie całą rozmowę? ;P Jak ktoś da radę to proszę bardzo, ale pocztówkę wyślę z Białegostoku. Można też sobie popuścić wodze fantazji i pozgadujmy o czym rozmawiają 🙂 Tylko trzymajcie poziom 🙂

5 Komentarzy »

Druga część opisu wyprawy do Ruhengeri

A kto czytał część pierwszą, ten wie, że chodzi tak naprawdę o wyprawę do wioski – skansenu położonej koło Kinigi (które to z kolei znajduje się właśnie przy rzeczonym w tytule Ruhengeri).

Małe odświeżenie pamięci: wysiedliście właśnie wraz ze mną z ciężarówki i w asyście kierowcy trzymającego nad nami parasol człapiemy razem po rozbryzgującej się błotnej ścieżce w kierunku wskazanym palcem przez miejscowego chłopaka. Zacina naprawdę potężny deszcz.

Wioska składa się z ogrodzonych kilku chat, z których jedna jest wyraźnie największa. Nie było czasu by im się bliżej przyglądać i jak najszybciej wbiegłem w progi tej największej. Tam czekała już na mnie kobieta i powiedziała, że mogę przejść dalej w głąb. Tyle, że muszę najpierw zdjąć obuwie. Dowiedziałem się też, że zwiedzanie zacząłem nietypowo, bo goście do pałacu królewskiego (tym właśnie jest owa największa chata) wchodzą dopiero po wszystkich innych atrakcjach. Ale z uwagi na deszcz mogę od razu poczuć się trochę jak król.

Przyznam, że pałac zrobił na mnie mieszane uczucia: zaczynając od wesołości a kończąc na szczęście na uznaniu. Już dawno Innocent mówił mi, że w Rwandzie są miejsca gdzie mogę zobaczyć pałace królewskie, ale zawsze wyobrażałem to sobie jako budowle co najmniej kamienne. Dlatego gdy pierwszy raz w gazetce w Paula samochodzie ujrzałem jak pałac faktycznie wygląda, uśmiechnąłem się. Niech przyjadą do Europy, wtedy to dopiero zobaczą pałace – pomyślałem.

Chwilę później znów zszedłem na ziemię i przypomniałem sobie, że w końcu przecież jestem w biednej Afryce, gdzie polityka była oparta na niezbyt ludnych plemionach.

Tuż przed wejściem do pałacu znajduje się rodzaj klepiska w kształcie mniej więcej podkowy. W tym miejscu goście króla oczekiwali na niego, gdy mieli jakąś sprawę. Bez zgody bowiem wejść nie można było. Król wtedy niespiesznie wychodził ze środka, któryś z poddanych ustawiał w progu obok słupa podtrzymujący sklepienie „framugi” stołeczek, król siadał i słuchał. Słup podtrzymujący łuk nad wejściem ma swoją nazwę i nieco magiczną funkcję, ale niestety nie pamiętam ani jednego, ani drugiego.

Pałac z zewnątrz jest po prostu okrągły, przypominający mongolskie jurty. W środku natomiast jest okrągły podwójnie. Po wejściu widzimy, że rdzeń pałacu otoczony jest czymś w rodzaju trzcinowego parawanu. To kolejny okrąg. Co prawda na przeciwko wejścia znajduje się w parawanie otwór od samej ziemi, po sam sufit, jednak przewodniczka uprzedziła mnie abym nim nie wchodził. Jest to bowiem jedynie okno, przez które do środkowej części z drzwi ma wpadać światło. Parawanu prawą stroną ominąć się nie da, bo trafimy na kolejny parawan, tym razem łączący wewnętrzny pierścień ściany ze ścianą zewnętrzną pałacu (czy ktoś rozumie o czym ja piszę?).

Należy się zatem udać w stronę lewą gdzie na godzinie dziewiątej (zakładając, że drzwi główne pałacu z magicznym słupem znajdują się na godzinie szóstej) znajdziemy wejście do wewnętrznego pierścienia.

W środku pomiędzy kolejnymi słupami podtrzymującymi dach znajduje się palenisko i delikatnie wydrążone w ziemi liczne miejsca do siedzenia. Jeden ze słupów nazywany jest słupem mówcy i obok niego znajdziemy kolejny stołeczek. Na nim zasiadał król bądź przemawiająca akurat osoba. Znajdujemy się bowiem w odpowiedniku polskiego sejmu. W tym nieco ciasnym pomieszczeniu zasiadali mędrcy i obradowali co począć.

Pamiętacie przepierzenie blokujące nam przejście po prawej stronie? Okazuje się, że cała prawa strona zewnętrznego pierścienia – tak mniej więcej od topograficznej godziny pierwszej do czwartej – zajęta jest przez sypialnie króla. Zaraz za przepierzeniem oddzielającym ją od „sejmu” znajduje się na mniej więcej wysokości pasa bambusowo – trzcinowe łoże wypełniające niemal cały obszar. Na łożu stoi kilka koszy służących za szafki. I oto i cały wystrój komnaty królewskiej.

Mnie jednak najbardziej przypadła do gustu część zewnętrznego pierścienia od godziny dziesiątej aż do komnaty króla (z którą zresztą miała tajemne przejście). W tym bowiem pomieszczeniu, znajdującym się na tyle pałacu lokowane były najpiękniejsze dziewczyny z całej krainy, których zadaniem było śpiewanie królowi. Raz na jakiś czas król pojawiał się w tajemnym przejściu, wskazywał palcem na którąś z dziewcząt, a ta udawała się z nim do komnaty. Przewodniczka niestety twierdzi, że nie wiadomo co się tam działo, bo kto zdradziłby tajemnice królewskiej alkowy, skazałby się na śmierć. Ja to myślę, że król tym dziewczętom plótł warkoczyki.

Podsumujmy: dziedziniec do spotkań z ludem, pomieszczenie na posiedzenia rządu, komnata królewska i dom uciech. A całość w budynku o średnicy około 12 metrów. Polski rząd mógłby się uczyć.

Nawiasem mówiąc wyobraziłem sobie relację ze spotkania prezydenta Lecha Kaczyńskiego przyjmującego z całą powagą chwili i urzędu premiera Donalda Tuska w takim pałacu królewskim.

Z deszczem w Rwandzie jest tak, że jakby nie zacinał, jak zimny i walący wielkimi kroplami by nie był, to zaczyna się nagle i tak samo nagle się kończy. Po tej krótkiej wizycie w pałacu, wyszliśmy z powrotem na – tym razem słoneczny – dziedziniec.

Tam już czekały na mnie służby medyczne w postaci siwego starca i jego syna. Na stoliku przed nimi znajdowało się sporo ziół i różnych korzeni. Pokazali mi co do czego służy i jak się przyrządza. I tak oto poznałem świetne lekarstwo na zatrucia pokarmowe, tak niedobre ponoć w smaku, że w pół godziny po wypiciu pacjent zwracał całą zawartość żołądka. Poznałem – tylko teoretycznie – zioło zwiększające „męskość”, cokolwiek to znaczy. I kawał drąga, z którego przed bitwą czy podróżą, należało uszczknąć kawałek i trzymać cały czas w ustach. Miało to zapewniać pomyślność.

Niestety na ból zębów nie mieli nic co by mnie interesowało. Znachor już się szykował do rwania, ale zasugerowałem mu, że pytam nie swoim, a kolegi imieniu.

Pierwszy raz też zmełłem mąkę. Na jednym wielkim kamieniu należy rozsypać ziarna i kamieniem mniejszym rozcierać je aż na proszek. Całkiem proste.

Potem była prezentacja jak się strzela z łuku. Sam też spróbowałem swoich sił, ale niestety z marnym efektem. W sterczącą z ziemi grubą łodygę udało mi się trafić dopiero za szóstym razem.

I część artystyczna, bardzo rozbudowana. Zaczęło się od wspólnego walenia w bębny, po którym kazano mi zasiąść na ławie i poczuć się znów jak król. Gdy tylko to zrobiłem w akompaniamencie śpiewów, krzyków i bębnienia zza ogrodzenia wbiegli wojownicy tańczący i prezentujący swoje wojenne umiejętności przed królem (którym byłem ja). Taniec ten nazywany jest intore. Potem do nich dołączyły także dziewczyny pląsające nieco jak hawajki. Całość początkowo krępowała mnie, ale szał ludzi był tak duży, że się w końcu rozbawiłem. Przyznam, że król mimo braku telewizji i internetu miał klawe życie. Po takim tańcu należało aby król ofiarował tancerzom jedną ze swoich krów. Krów nie miałem, więc musiały im wystarczyć tylko moje oklaski. Ale było naprawdę fajnie.

Tak wygląda pałac królewski od środka. Stoimy w zewnęytrznym jego pierścieniu. W tle parawan zasłaniający salę obrad.

Tak wygląda pałac królewski od środka. Stoimy w zewnęytrznym jego pierścieniu. W tle parawan zasłaniający salę obrad.

A oto i sama sala obrad. W tle za przewodniczką widać drzwi do komnaty królewskiej.

A oto i sama sala obrad. W tle za przewodniczką widać drzwi do komnaty królewskiej.

Szaman i jego syn przentują mi stan miejscowej apteki

Szaman i jego syn przentują mi stan miejscowej apteki

Potem wziąłem się za wyrób mąki

Potem wziąłem się za wyrób mąki

Strzelanie z łuku do łodygi.

Strzelanie z łuku do łodygi.

Zadzwoń do mamy...

Zadzwoń do mamy...

Panowie przygotowują się do akompaniowania pokazowi tańca. W tle po prawej widać wchodzących już tancerzy

Panowie przygotowują się do akompaniowania pokazowi tańca. W tle po prawej widać wchodzących już tancerzy

Dzikie tańce

Dzikie tańce

web_dscn50701web_dscn5071web_dscn5075

Przy okazji polecam przyglądać się niesamowitemu tłu co niektórych zdjęć

Przy okazji polecam przyglądać się tłu co niektórych zdjęć

W miedzy czasie do tańca dołączały dzieci i kobiety. Fajnie było

W miedzy czasie do tańca dołączały dzieci i kobiety. Fajnie było

web_dscn5104web_dscn5087web_dscn5090web_dscn5097web_dscn5101

No i pa pa

No i pa pa

Jeszcze trochę samego tła

Jeszcze trochę samego tła

web_dscn5112

2 Komentarze »

Budki telefoniczne

W Rwandzie nie ma żadnych budek telefonicznych. To znaczy są wiszące gdzieniegdzie na ścianie, ale teraz puste. W środku telefonu nie ma. Kiedy zniknęły, nie wiem. Przypominam sobie, że w filmie „Shooting dogs” główny bohater dzwoni z takiego naściennego telefonu do Europy.

Jak wiecie jednak, nie wszyscy mają telefony komórkowe. A czasem gdzieś zadzwonić trzeba. Natura  nie znosi próżni, zatem w Rwandzie można zobaczyć ciekawe zjawisko. Na ulicach stoją chłopcy przy wysokich barowych stołkach, na których stoi telefon wyglądający jak zwyczajny telefon domowy. Jeśli się znajdzie klient, podchodzi, dzwoni, a potem zgodnie z czasem połączenia wyświetlonym na ekraniku uiszcza chłopcowi opłatę. Aparat jest bezprzewodowy, więc jeśli trzeba chłopak telefon może przynieść kilka metrów do klienta. Gdy byłem w Ruhengeri i jechałem już busem do kolejnej miejscowości Kinigi, kierowca przytrzymał się przy takim stołku. Zawołał chłopca, a ten podał mu aparat prze otwartą szybę. Kierowca zadzwonił gdzie trzeba i pojechaliśmy dalej.

web_dscn5395

W Nyamata jest tylko chyba jeden taki aparat, zaraz koło przystanku autobusów. Zdjęcie przedstawia właśnie nasze miasteczko. Natomiast w samym Kigali stołek stoi praktycznie na każdym rogu ulicy. Ile osób z nich korzysta, trudno mi powiedzieć. Widziałem takie sceny kilka razy w czasie mojego pobytu w tym kraju, choć przyznać muszę, że telefoniści przez większość czasu raczej się nudzą. Przez porównanie jednak powiem, że w Polsce aby ktoś korzystał z budki nie widziałem już chyba z rok. My jednak mamy więcej telefonów komórkowych.

Komentarze wyłączone

Koniec z pesymizmem


OK, nie będę ukrywał, że powrót do Polski całkiem nieźle dał mi po nerach i po nastroju. Widziałem, że będzie źle, jedynie nie spodziewałem się, że aż tak. Ostatnie dwa dni spędziłem nie wychodząc w ogóle z domu, siedząc cały czas pod ciepłym kocem. A ostatni tydzień dobijało mnie wiele różnych rzeczy.

Drażnił mnie telewizor. Pstrykam sobie między kanałami i trafiam na TVN, w którym juror z programu „You Can Dance” zaproszony do porannego studia tłumaczy jakie to ważne aby mężczyzna potrafił dobrze tańczyć. W reklamie dziewczyna przejmuje się, że ma białe plamy pod pachami od dezodorantu. Jeszcze ktoś inny mówi, że niezwykle istotne jest to, aby przed urządzeniem mieszkania dokładnie rozplanować rozstawienie mebli, tak by odpowiednio wpływały na naszą aurę.

Nie, drogi jurorze i reszta mądrych ludzi z telewizji. To nie jest ważne. To jest niesamowicie trywialne. Lakier na telefonie może sobie spokojnie blaknąć i pozwólmy mu na to. Kobieta ma prawo przybrać tyle kilogramów, czy tyle kilogramów stracić, ile sama będzie miała ochotę; telewizja nie musi jej tego podpowiadać. Te wszystkie porady to teraz w mojej opinii fanaberie bogatego społeczeństwa. Sztuka dla sztuki, gadanie o byle czym, aby tylko gadać. Nawet nie chce wspominać o konsumpcyjnym podłożu porad typu „mężczyzna musi się zapisać na kurs tańca”, „posiadacz telefonu bez super hiper aparatu cyfrowego powinien się zastanowić czy nadal zalicza się do wyższych sfer warszawki”.

Siostra mi mówi, że muszę wyrzucić lokatorów, sprzedać samochód na złom i zapisać się do urzędu pracy jako bezrobotny. Wszystko jednym tchem, w dwudziestej godzinie pobytu w Białymstoku. Właśnie sieknął mnie po twarzy mróz. Chwilę temu trzeba było kombinować co zrobić aby się nie przegrzać, a teraz trzeba kombinować co zrobić aby nie zamarznąć. Chwilę temu byłem – co tu kłamać – VIP-em w środku Afryki, a teraz mam się ustawić w kolejkę do pośredniaka. Żadnego czyśćca, żadnej fazy przejściowej. Nikt mnie nie pyta co chciałbym teraz robić, tylko każdy mówi co robić muszę.

Chciałoby się jeszcze trochę powspominać, a nikt nie daje na to czasu.

* * *

Ale dobra, dość tego. Czas wyciągnąć stare powiedzenie, jakim się kierowałem od dość długiego czasu: „każdy problem to zakamuflowana możliwość”. Dość z tym użalaniem się nad sobą.

Niniejszym publicznie oświadczam, że biorę się do kupy i zaczynam szukać dobrych stron obecnej sytuacji. Fakt, że jeszcze nie do końca wiem co mam znaleźć, ale nie znaczy to, że nie znajdę. Ponoć organizmy żyjące w chłodniejszym klimacie żyją dłużej 😉

Górnolotnie napiszę, że coś się we mnie przez te trzy i pół miesiąca zmieniło. To prawda. Z obecnej perspektywy inaczej patrzę na ludzi, których widziałem do tej pory i inaczej patrzę na siebie. Nieco napisałem o tym w artykule „Oduczanie”. Rozumiem trochę więcej, trochę zwolniłem w wyścigu szczurów (nie wytłumaczę Wam teraz tego, ale z perspektywy Rwandy zrozumiałem, że niestety wszyscy w nim bierzemy udział).

I najbardziej po głowie mi chodzi myśl, że „wiem, że nic nie wiem”. Liznąłem troszkę świata, ale nadal wiem, że to tak naprawdę mało. Wyrwałem się tylko na chwilę z codziennego schematu. Taka malutka Rwanda nauczyła mnie tak wiele. Teraz sobie myślę jak wiele mógłbym się jeszcze nauczyć. Ech, cudownie by było zamieszkać na kolejne trzy miesiące w amazońskiej indiańskiej wiosce, w domu z ludźmi w Iranie, lub gdzieś na głębokiej prowincji Chin, Wietnamu czy Korei. Stuprocentowo jestem pewien, że po takim doświadczeniu znów bym patrzył na kolejne sprawy z punktu, o którym teraz nawet nie wiem, że istnieje.

* * *

Najbardziej w Rwandzie otworzyłem oczy na kwestię stosunków między ludźmi. Na imprezy. Urodziny czy inne uroczystości. Teraz sobie myślę, że w Polsce tak naprawdę w dupie mamy solenizantów i jubilatów. Liczymy się sami dla siebie. Urodziny to ma być kolejna okazja do własnej przyjemności.

Już wiem, że część z Was sobie mówi: co ty chrzanisz, człowieku; u mnie to jest inaczej. I ja to doskonale rozumiem. Ba, gdyby mi ktoś coś takiego jak wyżej napisał pół roku temu, pewnie powiedziałbym to samo. Tyle, że teraz, po urodzinach Pacifique, po uroczystości pożegnania mnie myślę inaczej. Żałosne wydaje mi się wręczanie kwiatów w progu, buźka – buźka, „wszystkiego najlepszego bla bla bla” i lecimy zobaczyć kto już przyszedł, kto jeszcze przyjdzie, nalewamy kieliszek wina i do przodu. Urodzinowe obowiązki odhaczone, czas się zająć upiciem samego siebie i własną przyjemnością. Rzecz jasna zaśpiewamy potem jeszcze trzy razy „Sto lat”, tym głośniej im mniej już  mamy w butelce.

* * *

Dobra, jeszcze raz: dość tej żółci i żalenia się nad samym sobą 🙂 Czas przejść od słów do czynów. Mam kilka fajnych pomysłów „co by tu” i uprzedzam, że część będzie z Waszym udziałem 😉 Mam nadzieję, że porobimy coś wspólnie, co naprawi choć jeden obluzowany trybik w tym świecie. Ale szczegóły wkrótce.

* * *


Szedłem sobie do sklepu ze słuchawkami w uszach, gdy zaczepił mnie jakiś pan na ulicy. Zatrzymałem się, wyjąłem słuchawki i poprosiłem by powtórzył. Pan dość bardzo nieskładnie zaczął mi coś udowadniać. Coś o jakimś Krzyśku Kowalskim, że ja go przecież znam, czy coś. Chwiejąc się , chciał mi nawet chyba rękę uścisnąć, ale podziękowałem panu, przeprosiłem, że niestety nie wiem o co mu może chodzić i poszedłem dalej.

Poszedłem wesoły. Znów przez chwilę byłem muzungu 😉

Cóż. Jaki kraj, taki muzungu.


8 Komentarzy »