Na dworcu centralnym w Warszawie z pociągu z Białegostoku wysiada podrapany, umorusany w smarze, kurzu i wszelkich innych pociągowych nieczystościach facet. Patrzy na swoje pocięte przez złodziei kieszenie, dotyka posiniaczonej twarzy i mówi z ulgą w głosie:
– Najtrudniejszy etap podróży mam już za sobą.
– A dokąd pan jedziesz? – zapytał przechodzący po peronie człowiek.
– Do Rwandy
Mniej więcej tak jak w tym dowcipie wyobrażam sobie zawsze wszelką podróż pociągami. Ale o dziwo było całkiem ok w obie strony. Przez większość czasu jechałem w przedziale sam, czytałęm gazetki i spałem. A był niestety na to czas – sam pospieszny Warszawa – Poznań jedzie 6 godzin (300km około w linii prostej). Ale cóż.
Już tłumaczę gdzie byłem i czemu prawie cały tydzień nie pojawił się żaden nowy wpis. Nawiasem mówiąc przyzwyczajajcie się 🙂 Teraz staram się pisać niemal codziennie, ale zapewne w Rwandzie pojawi się więcej innych spraw na głowie. Zresztą zobaczymy.
Byłem na szkoleniu i szczepieniach w Poznaniu, a po drodze zahaczyłem o Warszawę aby odebrać słynny jż laptop i aparat od firmy IMPAQ. Więc po kolei.
1 lipca, wtorek, Warszawa
Wizyta w firmie IMPAQ. Oczywiście znów ten sam problem jaki mam zawsze w Warszawie: odnalezienie odpowiedniego autobusu (linia 175). Tym razem posiłkowałem się podpowiedziami przechodniów (i nawet już mnie to tak bardzo nie irytowało, że spora część odpowiada że nie wie), ale i tak troche musiałem się pokręcić. Okazało się, że najciemniej jest pod latarnią – przystanek był naprzeciwko głównego wyjścia z dworca.
Sama firma robi bardzo dobre wrażenie i dzięki wskazówkom Bartosza Bubaka, znalazłem ją bez problemu. Wypasiony budynek zarówno od zewnątrz jak i w środku 🙂 Mili ludzie, młodzi, więc roznowy odbywały się bez zbędnych kurtuazji 😉
Laptop i aparat bardzo fajne, lepsze niż się spodziewałem. Nie mogę na razie zrobić zdjęcia by pokazać, bo jest dziś ciemno jakoś. Wydaje mi się, że bateria w laptopie słabo trzyma, ale to jest problem do przejścia. Jeszcze raz dzięki za pomoc! 🙂
Tuż przed północą dotarłem do Poznania.
2 lipca, środa, Poznań

- Paulina i Krysia
W końcu poznałem osobiście moją koordynatorkę Krysię. Jest taka jak się spodziewałem; nic dziwnego, sporo trzeba było do siebie wcześniej dzwonić, pisać maili czy gadugadować 🙂 Krysia mieszka wraz z Pauliną, obie widać na zdjęciu obok. Żeby zobaczyć wyraźniej, klik na obrazku.
Zaczęliśmy od szkolenia (i potajemnej inwigilacji psychologicznej ;P ), po którym były odwiedziny w poznańskim sanepidzie. Tam trzy dziabnięcia igłą w prawe ramię i dwa dziebnięcia w ramię lewe – i tak oto stałem się odporny na większość chorób afrykańskich na jaki uodporonić się można tą drogą. Niestety zabrakowało najważniejszej szczepionki bez której nie wjadę do Rwandy – na żółtą febrę – więc następnego dnia musiałem znów męczyć się z Warszawą.
Po szczepieniach odpoczynek, zwiedzanie z Krysią i Pauliną starówki i piwko. Piwka były tylko dwa – następnego dnia pobudka o 4 rano.
Fajna rzecz się zdarzyła 🙂 Na starówce w Poznaniu usłyszałem krzyk „Konraad!”. Fanów mam w każdym zakątku polski 😉 więc najpierw miałem zamiar to zignorować, ale gdy się odwróciłem zobaczyłem…

Justynę, Beatę i Agnieszkę, które poznałem na moim szkoleniu na początku maja w MSZ! Okazało się, że też właśnie mają w Poznaniu kolejne szkolenie.
Więcej 🙂 Gdy je spotkałem, były z koleżanką Anią, która brała udział w innej turze szkolenia w MSZ. Ania właśnie rozmawiała z chłopakiem, którego poznała na swojej turze szkolenia i właśnie minutę temu spotkała go przypadkiem w Poznaniu 🙂
Więcej. Okazało się, że Ania i Paulina dobrze się znają, bo uczyły się razem w szkole w Kielcach.
I… więcej. Minutę potem dołączyła do nas inna koleżanka dziewczyn ze zdjęcia wyżej i okazało się, że znają się z Krysią.
W takiej sytuacji pozostało nam już tylko wszystkim razem wybrać się na piwo 🙂
3 lipca, czwartek, Warszawa
Nauczony doświadczeniem do sanepidu w Warszawie postanowiłem przejść się pieszo niż szukać kolejny raz autobusu. Zwłaszcza, że to tylko 1,5 km od dworca. Trafiłem bez problemu.
Pielęgniarka z powodu wczorajszych 5 szczepień nie miała już za bardzo gdzie się wkłuć. Ostatecznie po raz pierwszy w życiu zostałem dziabnięty strzykawką w triceps. Przygotowującym się do szczepień podpowiem, że to właściwie nic nie boli. Dopiero na następny dzień mięsień boli tak jakby ktoś naił ci siniaka. Więc da się żyć.
Warszawę opuściłem z żółtą książeczką potwierdzającą zaszczepienie przeciw żółtej febrze. Trzeba ją wozić ze sobą wraz z paszportem.
To tyle. O co jeszcze z innej beczki? Dostałem maile od Mateusza Nowickiego z Armenii i od Gosi z Ugandy. Oboje wspominają, że internet działa wolno. Gosia zachwyca się odmiennością krajobrazu. Bardzo fajnie. Dobrze, że nikt nie pisze nic złego 🙂
Tyle na dziś. Idę kontynuować przygotowania do wyjazdu.