Na szkoleniach uprzedzali nas, że bardzo silnym stereotypem w Afryce jest, że jak ktoś jest biały to na pewno do razu bogaty. Wraz z tym stereotypem idzie także jeszcze bardziej niedorzeczne przekonanie, że nic złego jest w zapytaniu takiego muzungu o to by dał afrykańczykowi pieniądze. Pytający zapewne nawet nie ma poczucia, że pytając o to staje się żebrakiem. Ot, taka to miejscowa kultura.
I rzeczywiście tak też jest i w Rwandzie. Spodziewałem się tego zjawiska, ale nie spodziewałem, że będzie tak zmasowane. Nie ma dnia by ktoś mnie nie prosił o pieniądze. Więcej: wybrałem się w sobotę na spacer za miasto w kierunku Kanazi i nie mogłem się wręcz opędzić od proszących o pieniądze.
To nie są żebracy. Po prostu widzą białego człowieka i przystępują do „ataku”. Metod jest wiele, ale każda się sprowadza do poproszenia o pieniądze, przeważnie w śmiesznym sformułowaniu „Daj mi moje pieniądze” 🙂 Czasem jest to od razu krzyczane z daleka Muzungu, give me my money! czasem jest to zagadywanie, witanie się i dopiero po chwili przechodzimy do rzeczy.
Ale da się to póki co znieść, bo poza tą małą udręką, biali mają wiele przywilejów. Ponadto czasem bywa śmiesznie lub dziwnie, a ja lubię jak coś się dzieje. I postanowiłem, że raz na jakiś czas będę wrzucać opisy ciekawych przypadków. Dziś trzy (z trzech ostatnich dni).
To chociaż zrób mi zdjęcie
Spacer w kierunku Kanazi. Nie wiem kiedy kończy się Nyamata, a kiedy już jestem na sawannie. Ludzie mówią, że Nyamata to ani miasto, ani wieś. To aglomeracja bez granic. I rzeczywiście. Idę laterytową drogą i co chwila wyłania się nowy dom, nowe małe osiedle czy bananowy sad. A przede wszystkim cały czas mam w polu widzenia przynajmniej kilkoro ludzi.
Wszyscy się mi przyglądają, spora część mnie wita (najczęściej słowem bondżur w takiej wymowie jak napisałem, lub good morning). Czasem ja ich zaskakuję i jak widzę, że ktoś długo się mi przygląda sam mówie mirłi, czym budzę radość i od razu pytania czy mówię w kinyarwanda. Spora część zagaduje, a z nich z kolei spora grupa ostatecznie pyta o pieniądze.
Wchodzę w małe osiedle między kilka zagród i z jednej z nich wypada na mnie przypadkowo starsza kobieta z kilkoma innymi osobami. I reaguje na mnie jakby chciała powiedzieć „No nareszcie jesteś! Ja tu czekam i czekam!”. Nie wiem czy akurat to mówi, bo mówi w miejscowym języku, ale tak to wygląda – co chwila wznosi ręce do góry, a na twarzy maluje się uśmiech.
Podaje mi rękę, zaczyna coś mówić, wystawia dłoń w znajomym mi geście proszenia: na płasko spodnią stroną dłoni do góry. Udaję głupiego i mówię, że nie rozumiem, choć doskonale sobie zdaję sprawę o co mnie już prosi 😉 Jako, że nie odstępuje pytam przechodzącego chłopaka czy mówi po angielsku. On mi odpowiada, że kobieta mnie prosi o pieniądze. Mówię mu więc, by jej powiedział, że nie mam pieniędzy, że przyjechałem tu pracować jako wolontariusz, więc bez pensji. Kobieta robi minę w stylu „no masz ci los”, spogląda na mój aparat, tupie nogą, bierze się pod boki i mówi „To chociaż zrób mi zdjęcie!”. I widzę, że w tej kwestii nie odpuści. To mi akurat jest na rękę, bo lubię fotografować miejscowych.
Zatem przy obopólnej uciesze, tak oto powstała owa fotografia:
Po jednozdjęciowej sesji i pokazaniu na wyświetlaczu jak pięknie pani wyszła, rozeszliśmy się w dobrym humorze.
Zostałem napadnięty!
To było wczoraj, ale do teraz nie mogę dojść do siebie! Sam jeden w środku afrykańskiej głuszy zostałem bez żadnych szans na pomoc skądkolwiek, brutalnie potraktowany, niemal obezwładniony i co najgorsze przeszukany, po tym jak powiedziałem, że nie mam ze sobą pieniędzy. Naruszono moją nietykalność osobistą. Najgorsze jest w tym to, że nie mogłem inaczej zareagować jak tylko ucieczką.
Napastnik śledził mnie przez jakiś czas gdy szedłem do domu, jestem tego pewien, bo słyszałem, że ktoś za mną idzie. Gdy się odwróciłem powiedział po angielsku, nieco sepleniąc „Cześć, jak masz na imię?”. Tu jeszcze nic nie przeczuwałem, bo często to słyszę, więc odpowiedziałem, napastnik też się przedstawił i wymieniliśmy się uściskami dłoni.
Czułem, że nadal idzie za mną i gdy się znów odwróciłem, z kamienną twarzą zapytał znów po angielsku gdzie idę. Powiedziałem, że do domu, pokazałem palcem który to i zapytałem o to samo. Przestępca też powiedział, że do domu i wskazał w nieco innym kierunku. Powiedziałem, że very good, ale czułem, że nie jest dobrze. Czułem, że chodzi o pieniądze.
W miejscu gdzie napastnik powinien już skręcić do domu, nie zrobił tego. Zwróciłem mu uwagę na to, ale on tylko odparł coś zdecydowanym głosem, upewniając się, że nie ma świadków. Nie wiem co, bo mówił w kinyarwanda; od tej pory mówił już tylko w tym języku. Widocznie ten recydywista ma wyćwiczone tylko podstawowe zwroty po angielsku na zaczepkę!
W końcu wskazał na wybrzuszenie w mojej kieszeni. Więc chodzi o pieniądze! Wyjąłem powoli z kieszeni telefon i pokazałem go mówiąc, że jeśli chce pieniądze, to ich nie mam. Money! krzyknął, bo mu zapewne przypomniałem jak brzmi to słowo po angielsku. Zaszedł mnie z drugiej strony i zaczął wkładać rękę do kieszeni!
No tego było już za wiele, pierwszy raz spotkałem się z taką agresją! Delikatnie ale zdecydowanie odepchnąłem tą rękę i zacząłem krzyczeć by sobie nie pozwalał i sobie poszedł.
Ten zwyrodnialec ani jednak myślał by sobie pójść. Szedł nadal za mną, próbował obmacywać liczne w moich bojówkach kieszenie. Do bramy miałem już kilka metrów, więc zdecydowałem się do niej podbiec i szybko za mną zamknąć. Brama jednak nie zamyka się na klucz więc chwilę ze sobą się siłowaliśmy. W końcu odpuściłem i pobiegłem szybko do drzwi domu, bo wiedziałem, że te już mogę zamknąć na klucz.
To mnie uratowało. Ten padalec chwilę się siłował z klamką, a ja szybko skryłem się w swoim pokoju.
I nagle: bum! Jak mi serce mało nie wyskoczy! Niczym w horrorze, napastnik uwiesza się na kratach mojego okna, 50 centymetrów od mojej głowy i spogląda na mnie! Odruchowo odskakuję, wychodzę na korytarz i krzyczę używając jego imienia by sobie poszedł, bo zadzwonię na policję. Nic to jednak nie daje. Widzę jak krąży od okna do okna, przykłada ręce do szyby osłaniając swoją twarz przez słońcem i wypatruje mnie w środku mieszkania. Nie wiem gdzie się podziać. Napastnik krzyczy muzungu!, a ja myślę co robić. Po chwili odchodzi za bramę, ale widzę że stoi za płotem jeszcze przez ponad godzinę, czekając, że może wyjdę. Niczym jakieś zombie!
Acha. Muszę dodać, że napastnik przedstawił się jako Ania i był na oko góra pięcioletnią dziewczynką. Ale determinacja i wyrachowanie w działaniu godne terminatora. Niczym maszyna zaprogramowana: biały człowiek musi dać pieniądze.
Te dzieci na pewno nie znają bajki o czerwonym kapturku i nie wiedzą, że jak ktoś pyta najpierw jak ma na imię, potem dokąd idzie, by w końcu zainteresować się tym, co ma w koszyczku, to to jest bardzo „a fe”. Powinno się im je czytać w szkołach.
Wyryw na fantę
Paul jak zawsze coś załatwia w Kigali, a ja czekam na niego w samochodzie. Okna otwarte na oścież, bo upał, nawet drzwi sobie uchyliłem. Od strony kierowcy przy oknie przechodzi ochroniarz (kobieta) i z uśmiechem rzuca Hi. Odpowiadam to samo. Ochroniarka przed maską podnosi ze stojącego krzesła jakieś lakiery do paznokci, powoli wraca w kierunku okna kierowcy, opiera się na jego krawędzi, uśmiecha jeszcze bardziej i z rozmarzeniem, ni z gruszki ni z pietruszki mówi:
– Buy mi fanta (Kup mi fantę)
Bez zbędnych ceregieli, bo jak biały to pewnie przecież jeleń i na pewno kupi.