Posts tagged aparat

Give me my money, czyli biały człowiek w Afryce

Na szkoleniach uprzedzali nas, że bardzo silnym stereotypem w Afryce jest, że jak ktoś jest biały to na pewno do razu bogaty. Wraz z tym stereotypem idzie także jeszcze bardziej niedorzeczne przekonanie, że nic złego jest w zapytaniu takiego muzungu o to by dał afrykańczykowi pieniądze. Pytający zapewne nawet nie ma poczucia, że pytając o to staje się żebrakiem. Ot, taka to miejscowa kultura.

I rzeczywiście tak też jest i w Rwandzie. Spodziewałem się tego zjawiska, ale nie spodziewałem, że będzie tak zmasowane. Nie ma dnia by ktoś mnie nie prosił o pieniądze. Więcej: wybrałem się w sobotę na spacer za miasto w kierunku Kanazi i nie mogłem się wręcz opędzić od proszących o pieniądze.

To nie są żebracy. Po  prostu widzą białego człowieka i przystępują do „ataku”. Metod jest wiele, ale każda się sprowadza do poproszenia o pieniądze, przeważnie w śmiesznym sformułowaniu „Daj mi moje pieniądze” 🙂 Czasem jest to od razu krzyczane z daleka Muzungu, give me my money! czasem jest to zagadywanie, witanie się i dopiero po chwili przechodzimy do rzeczy.

Ale da się to póki co znieść, bo poza tą małą udręką, biali mają wiele przywilejów. Ponadto czasem bywa śmiesznie lub dziwnie, a ja lubię jak coś się dzieje. I postanowiłem, że raz na jakiś czas będę wrzucać opisy ciekawych przypadków. Dziś trzy (z trzech ostatnich dni).

To chociaż zrób mi zdjęcie

Spacer w kierunku Kanazi. Nie wiem kiedy kończy się Nyamata, a kiedy już jestem na sawannie. Ludzie mówią, że Nyamata to ani miasto, ani wieś. To aglomeracja bez granic. I rzeczywiście. Idę laterytową drogą i co chwila wyłania się nowy dom, nowe małe osiedle czy bananowy sad. A przede wszystkim cały czas mam w polu widzenia przynajmniej kilkoro ludzi.

Wszyscy się mi przyglądają, spora część mnie wita (najczęściej słowem bondżur w takiej wymowie jak napisałem, lub  good morning). Czasem ja ich zaskakuję i jak widzę, że ktoś długo się mi przygląda sam mówie mirłi, czym budzę radość i od razu pytania czy mówię w kinyarwanda. Spora część zagaduje, a z nich z kolei spora grupa ostatecznie pyta o pieniądze.

Wchodzę w małe osiedle między kilka zagród i z jednej z nich wypada na mnie przypadkowo starsza kobieta z kilkoma innymi osobami. I reaguje na mnie jakby chciała powiedzieć „No nareszcie jesteś! Ja tu czekam i czekam!”. Nie wiem czy akurat to mówi, bo mówi w miejscowym języku, ale tak to wygląda – co chwila wznosi ręce do góry, a na twarzy maluje się uśmiech.

Podaje mi rękę, zaczyna coś mówić, wystawia dłoń w znajomym mi geście proszenia: na płasko spodnią stroną dłoni do góry. Udaję głupiego i mówię, że nie rozumiem, choć doskonale sobie zdaję sprawę o co mnie już prosi 😉 Jako, że nie odstępuje pytam przechodzącego chłopaka czy mówi po angielsku. On mi odpowiada, że kobieta mnie prosi o pieniądze. Mówię mu więc, by jej powiedział, że nie mam pieniędzy, że przyjechałem tu pracować jako wolontariusz, więc bez pensji. Kobieta robi minę w stylu „no masz ci los”, spogląda na mój aparat, tupie nogą, bierze się pod boki i mówi „To chociaż zrób mi zdjęcie!”. I widzę, że w tej kwestii nie odpuści. To mi akurat jest na rękę, bo lubię fotografować miejscowych.

Zatem przy obopólnej uciesze, tak oto powstała owa fotografia:

Żadne pieniądze nie są więcej warte niż zdjęcie słynnego fotografa Konrada Karpieszuka

Żadne pieniądze nie są więcej warte niż zdjęcie słynnego fotografa Konrada Karpieszuka

Po jednozdjęciowej sesji i pokazaniu na wyświetlaczu jak pięknie pani wyszła, rozeszliśmy się w dobrym humorze.

Zostałem napadnięty!

To było wczoraj, ale do teraz nie mogę dojść do siebie! Sam jeden w środku afrykańskiej głuszy zostałem bez żadnych szans na pomoc skądkolwiek, brutalnie potraktowany, niemal obezwładniony i co najgorsze przeszukany, po tym jak powiedziałem, że nie mam ze sobą pieniędzy. Naruszono moją nietykalność osobistą. Najgorsze jest w tym to, że nie mogłem inaczej zareagować jak tylko ucieczką.

Napastnik śledził mnie przez jakiś czas gdy szedłem do domu, jestem tego pewien, bo słyszałem, że ktoś za mną idzie. Gdy się odwróciłem powiedział po angielsku, nieco sepleniąc „Cześć, jak masz na imię?”. Tu jeszcze nic nie przeczuwałem, bo często to słyszę, więc odpowiedziałem, napastnik też się przedstawił i wymieniliśmy się uściskami dłoni.

Czułem, że nadal idzie za mną i gdy się znów odwróciłem, z kamienną twarzą zapytał znów po angielsku gdzie idę. Powiedziałem, że do domu, pokazałem palcem który to i zapytałem o to samo. Przestępca też powiedział, że do domu i wskazał w nieco innym kierunku. Powiedziałem, że very good, ale czułem, że nie jest dobrze. Czułem, że chodzi o pieniądze.

W miejscu gdzie napastnik powinien już skręcić do domu, nie zrobił tego. Zwróciłem mu uwagę na to, ale on tylko odparł coś zdecydowanym głosem, upewniając się, że nie ma świadków. Nie wiem co, bo mówił w kinyarwanda; od tej pory mówił już tylko w tym języku. Widocznie ten recydywista ma wyćwiczone tylko podstawowe zwroty po angielsku na zaczepkę!

W końcu wskazał na wybrzuszenie w mojej kieszeni. Więc chodzi o pieniądze! Wyjąłem powoli z kieszeni telefon i pokazałem go mówiąc, że jeśli chce pieniądze, to ich nie mam. Money! krzyknął, bo mu zapewne przypomniałem jak brzmi to słowo po angielsku. Zaszedł mnie z drugiej strony i zaczął wkładać rękę do kieszeni!

No tego było już za wiele, pierwszy raz spotkałem się z taką agresją! Delikatnie ale zdecydowanie odepchnąłem tą rękę i zacząłem krzyczeć by sobie nie pozwalał i sobie poszedł.

Ten zwyrodnialec ani jednak myślał by sobie pójść. Szedł nadal za mną, próbował obmacywać liczne w moich bojówkach kieszenie. Do bramy miałem już kilka metrów, więc zdecydowałem się do niej podbiec i szybko za mną zamknąć. Brama jednak nie zamyka się na klucz więc chwilę ze sobą się siłowaliśmy. W końcu odpuściłem i pobiegłem szybko do drzwi domu, bo wiedziałem, że te już mogę zamknąć na klucz.

To mnie uratowało. Ten padalec chwilę się siłował z klamką, a ja szybko skryłem się w swoim pokoju.

I nagle: bum! Jak mi serce mało nie wyskoczy! Niczym w horrorze, napastnik uwiesza się na kratach mojego okna, 50 centymetrów od mojej głowy i spogląda na mnie! Odruchowo odskakuję, wychodzę na korytarz i krzyczę używając jego imienia by sobie poszedł, bo zadzwonię na policję. Nic to jednak nie daje. Widzę jak krąży od okna do okna, przykłada ręce do szyby osłaniając swoją twarz przez słońcem i wypatruje mnie w środku mieszkania. Nie wiem gdzie się podziać. Napastnik krzyczy muzungu!, a ja myślę co robić. Po chwili odchodzi za bramę, ale widzę że stoi za płotem jeszcze przez ponad godzinę, czekając, że może wyjdę. Niczym jakieś zombie!

Acha. Muszę dodać, że napastnik przedstawił się jako Ania i był na oko góra pięcioletnią dziewczynką. Ale determinacja i wyrachowanie w działaniu godne terminatora. Niczym maszyna zaprogramowana: biały człowiek musi dać pieniądze.

Te dzieci na pewno nie znają bajki o czerwonym kapturku i nie wiedzą, że jak ktoś pyta najpierw jak ma na imię, potem dokąd idzie, by w końcu zainteresować się tym, co ma w koszyczku, to to jest bardzo „a fe”. Powinno się im je czytać w szkołach.

Wyryw na fantę

Paul jak zawsze coś załatwia w Kigali, a ja czekam na niego w samochodzie. Okna otwarte na oścież, bo upał, nawet drzwi sobie uchyliłem. Od strony kierowcy przy oknie przechodzi ochroniarz (kobieta) i z uśmiechem rzuca Hi. Odpowiadam to samo. Ochroniarka przed maską podnosi ze stojącego krzesła jakieś lakiery do paznokci, powoli wraca w kierunku okna kierowcy, opiera się na jego krawędzi, uśmiecha jeszcze bardziej i z rozmarzeniem, ni z gruszki ni z pietruszki mówi:

– Buy mi fanta (Kup mi fantę)

Bez zbędnych ceregieli, bo jak biały to pewnie przecież jeleń i na pewno kupi.

15 Komentarzy »

Białystok – Warszawa – Poznań

Na dworcu centralnym w Warszawie z pociągu z Białegostoku wysiada podrapany, umorusany w smarze, kurzu i wszelkich innych pociągowych nieczystościach facet. Patrzy na swoje pocięte przez złodziei kieszenie, dotyka posiniaczonej twarzy i mówi z ulgą w głosie:
– Najtrudniejszy etap podróży mam już za sobą.
– A dokąd pan jedziesz? – zapytał przechodzący po peronie człowiek.
– Do Rwandy

Mniej więcej tak jak w tym dowcipie wyobrażam sobie zawsze wszelką podróż pociągami. Ale o dziwo było całkiem ok w obie strony. Przez większość czasu jechałem w przedziale sam, czytałęm gazetki i spałem. A był niestety na to czas – sam pospieszny Warszawa – Poznań jedzie 6 godzin (300km około w linii prostej). Ale cóż.

Już tłumaczę gdzie byłem i czemu prawie cały tydzień nie pojawił się żaden nowy wpis. Nawiasem mówiąc przyzwyczajajcie się 🙂 Teraz staram się pisać niemal codziennie, ale zapewne w Rwandzie pojawi się więcej innych spraw na głowie. Zresztą zobaczymy.

Byłem na szkoleniu i szczepieniach w Poznaniu, a po drodze zahaczyłem o Warszawę aby odebrać słynny jż laptop i aparat od firmy IMPAQ. Więc po kolei.

1 lipca, wtorek, Warszawa

Wizyta w firmie IMPAQ. Oczywiście znów ten sam problem jaki mam zawsze w Warszawie: odnalezienie odpowiedniego autobusu (linia 175). Tym razem posiłkowałem się podpowiedziami przechodniów (i nawet już mnie to tak bardzo nie irytowało, że spora część odpowiada że nie wie), ale i tak troche musiałem się pokręcić. Okazało się, że najciemniej jest pod latarnią – przystanek był naprzeciwko głównego wyjścia z dworca.

Sama firma robi bardzo dobre wrażenie i dzięki wskazówkom Bartosza Bubaka, znalazłem ją bez problemu. Wypasiony budynek zarówno od zewnątrz jak i w środku 🙂 Mili ludzie, młodzi, więc roznowy odbywały się bez zbędnych kurtuazji 😉

Laptop i aparat bardzo fajne, lepsze niż się spodziewałem. Nie mogę na razie zrobić zdjęcia by pokazać, bo jest dziś ciemno jakoś. Wydaje mi się, że bateria w laptopie słabo trzyma, ale to jest problem do przejścia. Jeszcze raz dzięki za pomoc! 🙂

Tuż przed północą dotarłem do Poznania.

2 lipca, środa, Poznań

Paulina i Krysia
Paulina i Krysia

W końcu poznałem osobiście moją koordynatorkę Krysię. Jest taka jak się spodziewałem; nic dziwnego, sporo trzeba było do siebie wcześniej dzwonić, pisać maili czy gadugadować 🙂 Krysia mieszka wraz z Pauliną, obie widać na zdjęciu obok. Żeby zobaczyć wyraźniej, klik na obrazku.

Zaczęliśmy od szkolenia (i potajemnej inwigilacji psychologicznej ;P ), po którym były odwiedziny w poznańskim sanepidzie. Tam trzy dziabnięcia igłą w prawe ramię i dwa dziebnięcia w ramię lewe – i tak oto stałem się odporny na większość chorób afrykańskich na jaki uodporonić się można tą drogą. Niestety zabrakowało najważniejszej szczepionki bez której nie wjadę do Rwandy – na żółtą febrę – więc następnego dnia musiałem znów męczyć się z Warszawą.

Po szczepieniach odpoczynek, zwiedzanie z Krysią i Pauliną starówki i piwko. Piwka były tylko dwa – następnego dnia pobudka o 4 rano.

Fajna rzecz się zdarzyła 🙂 Na starówce w Poznaniu usłyszałem krzyk „Konraad!”. Fanów mam w każdym zakątku polski 😉 więc najpierw miałem zamiar to zignorować, ale gdy się odwróciłem zobaczyłem…

Justyna, Beata i Agnieszka

Justynę, Beatę i Agnieszkę, które poznałem na moim szkoleniu na początku maja w MSZ! Okazało się, że też właśnie mają w Poznaniu kolejne szkolenie.

Więcej 🙂 Gdy je spotkałem, były z koleżanką Anią, która brała udział w innej turze szkolenia w MSZ. Ania właśnie rozmawiała z chłopakiem, którego poznała na swojej turze szkolenia i właśnie minutę temu spotkała go przypadkiem w Poznaniu 🙂

Więcej. Okazało się, że Ania i Paulina dobrze się znają, bo uczyły się razem w szkole w Kielcach.

I… więcej. Minutę potem dołączyła do nas inna koleżanka dziewczyn ze zdjęcia wyżej i okazało się, że znają się z Krysią.

W takiej sytuacji pozostało nam już tylko wszystkim razem wybrać się na piwo 🙂

3 lipca, czwartek, Warszawa

Nauczony doświadczeniem do sanepidu w Warszawie postanowiłem przejść się pieszo niż szukać kolejny raz autobusu. Zwłaszcza, że to tylko 1,5 km od dworca. Trafiłem bez problemu.

Pielęgniarka z powodu wczorajszych 5 szczepień nie miała już za bardzo gdzie się wkłuć. Ostatecznie po raz pierwszy w życiu zostałem dziabnięty strzykawką w triceps. Przygotowującym się do szczepień podpowiem, że to właściwie nic nie boli. Dopiero na następny dzień mięsień boli tak jakby ktoś naił ci siniaka. Więc da się żyć.

Warszawę opuściłem z żółtą książeczką potwierdzającą zaszczepienie przeciw żółtej febrze. Trzeba ją wozić ze sobą wraz z paszportem.


To tyle. O co jeszcze z innej beczki? Dostałem maile od Mateusza Nowickiego z Armenii i od Gosi z Ugandy. Oboje wspominają, że internet działa wolno. Gosia zachwyca się odmiennością krajobrazu. Bardzo fajnie. Dobrze, że nikt nie pisze nic złego 🙂

Tyle na dziś. Idę kontynuować przygotowania do wyjazdu.

4 Komentarze »

Czy ktoś pożyczy? – część II

Ostatecznie do Rwandy pojadę bez laptopa. Przez to kontakt z Polską ograniczy się zapewne do wysyłania pocztówek do przyjaciół i rodziny, edycja tego bloga skończy się gdzieś pod koniec lipca, tuż przed wyjazdem, a szkolenia będę prowadził w większości czysto teoretycznie. Na szczęście brak aparatu fotograficznego nie będzie tu aż tak dużym problemem. Umiem mniej więcej rysować, więc sobie naszkicuję gdzie byłem. Kto wie: może po mojej śmierci będą to naprawdę cenne prace?

Tak to sobie mniej więcej wyobrażałem jeszcze wczoraj rano. Dlatego do pisania poprzedniego wpisu podchodziłem jak pies do jeża, bez wiary w jakikolwiek pozytywny odzew.

Na szczęście się pozytywnie rozczarowałem 🙂 Już w kilka chwil po publikacji zaczęły się odzywać pierwsze osoby, a ostateczna ich ilość naprawdę mnie zaskoczyła. Dostałem kilka wstępnych ofert pożyczenia zarówno aparatu (tych było więcej) jak i laptopa.

Najkonkretniejszą ofertę – tak konkretną, że wszystko zostało już załatwione do tego stopnia, że mogę pisać o tym jak o fakcie dokonanym – otrzymałem od Bartosza Bubaka pracującego w firmie IMPAQ Polska. Prezes tej firmy już wyraził zgodę na pożyczenie zarówno aparatu cyfrowego jak i laptopa! Pozostaje mi tylko odebrać sprzęt z siedziby w Warszawie. W przyszłym tygodniu będę przez Warszawę przejeżdżał do Poznania na szkolenie przedwyjazdowe, być może więc będzie to dobra ku temu okazja.

Okazuje się więc, że faktycznie są jednak firmy zainteresowane filantropijnością. Tak jak pisałem ofert miałem więcej. Ja potrzebuje jednak jednego laptopa i jednego aparatu. Co zatem mogą zrobić inni?

Po pierwsze istnieje serwis daryrzeczowe.pl, na którym można zmieścić zarówno ogłoszenie o tym, że dana firma chętnie przekaże jakiś sprzęt wolontariuszom lub organizacjom. Ogłaszają się także wolontaroiusze i organizacje zgłaszając swoje potrzeby. Zapraszam wszystkich na tą stronę, zobaczcie czy ktoś akurat nie potrzebuje czegoś, co u Was zalega i niepotrzebnie się kurzy.

Po drugie wszelkie organizacje społeczne „kręcą się” wokół strony NGO.pl, gdzie w dziale ogłoszeń jest także odpowiednia kategoria.

Zatem nic jeszcze straconego 😉 Każdy czy każda firma ma nadal okazję do pomocy innym, do czego szczerze zachęcam! To świetne uczucie zrobić coś dla innych bez nastawienia na bezpośrednią z tego korzyść materialną. Wiem coś o tym 😉

===========

OK. Co jeszcze się u mnie dzieje? Najważniejsza sprawa to oczywiście pomoc ze strony firmy IMPAQ, ale od wczoraj mam też kilka innych rzeczy, którymi chciałbym się podzielić.

Szukając informacji czy pożyczony sprzęt (od firmy IMPAQ. A co? 🙂 Ogłaszam ich dzisiaj oficjalnym sponsorem tego wpisu na blogu ;P ) będę mógł bezproblemowo podłączyć do sieci elektrycznej w Rwandzie, trafiłem na stronę kropla.com. Polecam wszystkim jadącym za granicę. Poza dokładnym opisem rodzajów wtyczek w danym kraju, napięcia w gniazdku jest wiele innych przydatnych informacji. Na przykład nie zastanawiałem się czy komórka jakiej używam w Polsce zadziała także w Rwandzie. Zadziała, ale okazuje się, że nie wszędzie na świecie telefony działają w standardzie GSM.

Na wykop.pl ktoś podrzucił artykuł sprzed kilku dni z Rzeczpospolitej pt. „Zabijanie dobrocią”. Mówi on o negatywnych skutkach pomocy ONZ/UNDP dla krajów globalnego południa, czy raczej jego niedociągnięciach. Cóż… autor niestety nie odkrył nic nowego, bo problem ten jest dyskutowany od lat nawet w samym ONZ. W czasie szkoleń w MSZ mieliśmy na ten temat kilka godzin zajęć; każdy wolontariusz jedzie więc ze świadomością nie tylko skutków pozytywnych, ale i niedociągnieć całej idei Pomocy Rozwojowej. Smutną prawdą jest to, że nieszczęśliwie z Pomocą Rozwojową jest jak z demokracją, o której się mówi, że to kiepski ustrój ale póki co nie wymyślono lepszego.
Co więcej artykuł do jednego worka wrzuca także niedociągnięcia z lat 70-tych XX wieku, które już zostały w wielu przypadkach wyeliminowane.
Ale o wadach i zaletach pomocy rozwojowej na pewno będzie jeszcze okazja abym napisał więcej. Zostawię więc na razie ten temat.

Dziś zauważyłem. że choć pierwotnie spodziewałem się, że mój blog będzie czytać najwyżej garstka przyjaciół i znajomych, a od czasu do czasu wpadnie ktoś, kogo znam wirtualnie lub nie znam w ogóle, jest zupełnie odwrotnie. Dziennie bloga odwiedza od 100 do (rekordowo) 800 osób (wczoraj było prawie 400). Tylu znajomych to ja nie mam 🙂 A że to nie oni są czytelnikami moich wypocin udowadniają mi co chwila dopytując się kiedy wyjeżdżam i jak przygotowania. Dobił mnie dziś Adaś pytaniem czy jadę czy nie jadę 🙂
Ale może to się zmieni, gdy już wyjadę i przestaniemy się wszyscy widzieć. To znaczy może nie zmieni – nadal liczę na tak wielkie zainteresowanie – a jedynie audytorium zwiększy się o tych których znam 🙂

Tyle na dziś. Acha: czy już pisałem jak fajną firmą jest IMPAQ Polska? 😉

Komentarze wyłączone

Czy ktoś pożyczy?

Ehh…

Komu bym nie powiedział, że jadę do Rwandy jako wolontariusz, co będę tam robił, za każdym razem słyszę jedno wielkie „łał”. Zachwyt, trochę zazdrości i przede wszystkim często na koniec ludzie dodają, że też by chcieli tak jak ja. Rzucić pracę, kraj i rodzinę i bezinteresownie zrobić coś dla innych.

Ale gdy tylko mówię, że właściwie to mogliby coś zrobić, bo na wyjazd potrzebuję wypożyczyć laptopa i przydałby się też aparat cyfrowy i czy nie mają znajomych, nie mają sami, lub – jeszcze lepiej – firmy w których pracują nie mogłyby wypożyczyć owe sprzęty na kilka miesięcy, odpowiedź często jest taka sama: spojrzenie jakbym na głowę upadł. W najlepszym wypadku udaje mi się wysępić obietnicę, że zapytają szefów (a firmy często to naprawdę wielkie korporacje, więc nie wierzę aby takie wypożyczenie zrujnowałoby ich pozycję rynkową), ale na obietnicy się kończy. Potem już do tematu nie wracają.

Przyznać też muszę, że są i tacy, którzy faktycznie chcieliby pomóc, ale wierzę im, że nie mają jak.
No więc szukam dalej.

Czy ktoś nie miałby pożyczyć (podkreślam: pożyczyć, a nie dać) laptopa i aparatu cyfrowego?

Nie szukam najnowszych cudów technicznych. Nie potrzebuję 17″ matrycy i nagrywarki DVD (właściwie może nie mieć nawet żadnego napędu optycznego). Obym tylko mógł na takim laptopie pisać teksty, połączyć się z internetem (będę miał tam zapewne dostęp do sieci LAN i internetu z telefonii komórkowej, taki rwandyjski blueconnect), zgrać zdjęcia z rzeczonego aparatu i pokazać je na tym blogu.

Jak napisałem, nie szukam sprzętu na stałe. Po około 4 miesiącach go zwrócę, zatem koszt takiej pomocy jest praktycznie zerowy. Rozejrzyjcie się czy nie macie czegoś takiego w firmie lub w domu. Może właśnie firma wymieniła komuś laptop lub cyfrówkę na nowszy model, a starszy ma zostać niedługo jakoś „zutylizowany”? Nie dałoby się takiej utylizacji odsunąć nieco w czasie? A może sprzętu jest o jeden więcej niż pracowników w firmie? A może firma jest na tyle hojna, że zakupiłaby sprzęt, wypożyczyła – potem na pewno jak zwrócę by się przydał w firmie.

MSZ przeznacza też część kwoty na ubezpieczenie sprzętu (niestety właśnie nie przewiduje finansowania jego zakupu). Zatem jeśli zdarzy się kradzież lub zniszczenie, sprzęt odkupię lub – jak komu wygodniej – oddam wypłacone odszkodowanie.

Co w zamian? Działalność filantropijna daje dużo satysfakcji sama w sobie i na pewno fajnie będzie mieć świadomość, że też się w jakiś sposób pomogło dzieciakom i innym mieszkańcom Rwandy. Ponadto oczywiście takiego darczyńcę umieszczę zapewne po wielokroć w tym blogu (3 tydzień istnienia bloga i już ponad 3 tysiące wizyt), na pewno znajdzie się po prawej stronie jako partner całej akcji i na pewno jak tylko nadaży się inna okazja, będę sławił, także w mediach, dobre imię sponsora 🙂 Liczę także po cichu, że jeśli sponsorem zostałaby jakaś redakcja, chętnie raz na jakiś czas zdam pisemną czy słowną relację z czarnego lądu. Czy to mało czy dużo jak za pożyczkę? Nie wiem.

A co jeśli nie znajdzie się sprzęt? Wolę o tym nie myśleć. Bo prawdę mówiąc jedyna odpowiedź jaka przychodzi mi do głowy to, że diabli wezmą cały projekt. Do Rwandy jadę nauczać obsługi komputera, więc byłbym tam bez sprzętu jak bez ręki. Będę działał w pracowniach komputerowych, ale znając sytuację ekonomiczną Rwandy nie spodziewam się tam dostatecznej ilości komputerów nawet dla wszystkich zainteresowanych kursem. Poza tym ucząc obsługi komputerów, muszę skupić się na prowadzeniu zajęć. Pisanie bloga, relacji, sprawozdań do mojej organizacji i MSZ, przygotowywanie materiałów i wyszukiwanie ich w sieci muszę zrobić po godzinach. Wtedy już będę poza pracownią.

Ktoś mógłby powiedzieć, że czemu nie wezmę swojego komputera i aparatu?

Naprawdę chętnie bym wziął, byłoby to o wiele łatwiejsze: nie musiałbym pisać tego artykułu, szukać innymi kanałami i spałbym teraz spokojnie. Tyle, że komputer maam stacjonarny, tak stary, że nawet nie mogę go sprzedać i kupić sobie zamiast niego własnego laptopa (rok produkcji a właściwie składania 1999; nawet monitor to pożyczony 14″ calowy staroć), a aparat cyfrowy (z kartą 16MB) podziałał rok i od 1,5 roku leży popsuty. Hmm… pomyślałem właśnie, że napiszę do Fuji czy nie zgodzi się na darmową naprawę pogwarancyjną. No zobaczymy.

Czy jest ktoś w stanie pomóc? Jeśli odpowiedź brzmi tak, to bardzo proszę o kontakt. Bezpośrednio w komentarzu do tego artykułu bądź pisząc maila na adres kkarpieszuk@gmail.com. Można też spotkać się osobiście: mieszkam w Białymstoku, ale razem ze mną w poszukiwaniach bierze udział moja koordynatorka – Krysia, która często przebywa w Poznaniu i Wrocławiu.

W dalszych wpisach będę opisywał jak postępują poszukiwania sponsora i oczywiście uzłocę ewentualnego filantropa czy firmę chętną do pomocy 🙂

5 Komentarzy »