Tytuł może zbyt wyniosły, ale tak się właśnie zastanawiam: czy w Afryce jest możliwe aby kraje rozwijały się tak dynamicznie jak kraje w Europie czy Ameryce Północnej? Odpowiedzi stuprocentowo pewnej nie dam. Choćby dlatego, że Afrykę dopiero co liznąłem i doświadczenie mam jednokrajowo – dwumiesięczne.
Ale opiszę kilka rzeczy, które uważam za największe problemy Rwandyjczyków. To znaczy są one problemami z mojego europejskiego punktu widzenia, tutaj to jest zupełna norma i nikt nawet nie myśli, że w czymkolwiek mogłyby te rzeczy mu przeszkadzać. To takie elementy kulturowe i tego raczej szybko się zmienić nie da.
Po pierwsze rozwiązywanie problemów.
W tym miejscu aż się prosi abym wstawił zdjęcie zjawiska, jakie widzę co chwila, ale trudno jest uchwycić ten moment: siedzi na przeciwko mnie Rwandyjczyk, rozmawia ze mną, lub sobie po prostu jedynie siedzi, a po twarzy spaceruje mu mucha. W 90% wypadków Rwandyjczyk nie zrobi kompletnie nic i spokojnie poczeka aż mucha stwierdzi, że nie ma tu nic do szukania i sobie sama odleci.
To jest takie odmienne od mojego europejskiego zachowania. Od początku pory deszczowej much jest nagle wyjątkowo dużo. Siadają mi na jedzeniu, na mnie, na stole jak siedzę w restauracyjce. Siadają oczywiście i innym, ale tylko ja robię z siebie widowisko próbując każdą z nich przepędzić, zmiażdżyć, zwijam różne papiery w rulonik i czyham na kolejnego lądującego lotnika (tu nikt nie ma muchołapek). Rwandyjczycy patrzą na mnie dziwnie i pewnie mają rację – nigdy przecież nie wytłukę ich wszystkich (szczerze mówiąc to udało mi się może trafić ze trzy sztuki jak do tej pory). Ale próbuję, taką już mam naturę.
Żaden stół w całym Nyamata i pewnie całej Rwandzie nie ma równych nóg. Lub może to wina podłóg, byle jak wylanych z cementu. W efekcie każdego dnia przy kolacji rozgrywa się komedia. Innocent wbija widelec we frytkę – rozlewa się herbata Agathe. Na drugim rogu stołu stawiam swój kubek – wszystko na blacie niepokojąco pobrzękuje. I tak sobie jemy jak na rozkołysanym morzu w ciszy, do momentu gdy nie wytrzymuję, zdjemuję klapka i wciskam pod jedną z nóżek. Po pierwszej takiej operacji wszyscy zastygli, spojrzeli na mnie i powiedzieli: „ooo, dziękuję”. Moje odkrycie jednak pozostaje chyba moim patentem, bo do dziś po zbyt krótką nogą stołu ląduje tylko mój klapek. Jeśli tego nie zrobię, nikt inny na to nie wpadnie.
Piszę o drobiazgach, ale z takich właśnie drobiazgów składa się tutaj poziom życia. Czasem wystarczy małe usprawnienie: muchołapka, może lep na muchy. Klapek pod nogę stołu, może lepiej stoły trójnożne, skoro podłoga jest zawsze nierówna? Nikt jednak problemów nie rozwiązuje, dopóki traktuje je w kategoriach małych. Za reinstalację systemów w pracowni zabierają się dopiero gdy z dziesięciu komputerów działają już tylko trzy. Na suficie sali większej niż szkolna klasa wiszą tylko dwie małe żaróweczki i nikt nie widzi problemu w tym, że po godzinie osiemnastej wszyscy siedzą z nosami w papierach i klawiaturach. Kopiący prądem monitor czy komputer to też nie problem.
W domu na czternaście żarówek świeci dokładnie połowa.
Pamiętacie modem w pracowni, który zepsuł się w marcu? Jedynym zainteresowanym jego losami jestem ja. Pytam Paula jak wygląda postęp reklamacji i dopiero po moich słowach dzwoni do Artela. Obecny status: Artel po pięciu miesiącach (!) stwierdził, że naprawić się nie da i zamówił nowy. Trzeba dalej czekać.
Świat zachodni głowi się i wytęża umysły jak poprawić sytuację w Afryce, a tymczasem sami Afrykańczycy nie są w żaden sposób zainteresowani jej poprawieniem. Może to nie do końca wada, bo musze przyznać, że sam trochę zazdroszczę takiego podejścia do problemów. Ulicą idzie chłopak i ciągnie taczkę z urwanym kołem. Jest na pewno ciężej, ale nie sądzę by zamierzał w najbliższym czasie to naprawić. Bo po co, skoro i na takiej da się przewieźć kiści bananów?
Po drugie cudowne słowo will.
Na początku się nabierałem, ale teraz gdy kolejny raz słyszę I will (zrobię, przyniosę, kupię i inne stwierdzenia w czasie przyszłym) czy też we will (pojedziemy, zrobimy…) tylko się uśmiecham i wiem, że nic to zupełnie nie znaczy. Paul i inni obiecują, że kupią przedłużacz do pracowni, że pojadą ze mną na targ do Kigali, do baru, do dyskoteki, że wyskoczymy nad jeziora, że pojedziemy pod wulkany. Jednak w drugiej sekundzie po obietnicy jest ona zupełnie zapomniana. To rodzaj kurtuazji; wypada powiedzieć coś fajnego, coś obiecać, ale na słowach się kończy. Zresztą I will słyszę nie tylko w kontekście obietnic dla mnie, ale i własnych planów. Pisałem z miesiąc temu, że Innocent wyprowadził się do Kigali, bo znalazł tam pracę. Innocent mieszka nadal z nami, a obiecana przez kogoś praca cały czas się odwleka. Nie tylko mi tu się obiecuje bez pokrycia.
Po trzecie czas.
O tym już pisałem wiele razy i zapewne wielu z Was i bez mojego bloga spotkało się cudownym pojęciem czasu w Afryce. Nie tylko nikt się nie spieszy, ale nikt czasem ani trochę się nie przejmuje. To chyba rodzaj lenistwa.
Zajęcia z nauczycielami zaczynamy obecnie o 12.00. Nauczyciele zjawiają się różnie: część przychodzi przed czasem, część zjawia się po dwóch godzinach domagając się by w minutę wyjaśnić co przegapili. Robert zjawia się zawsze o 12.30 i pierwsze co robi to idzie zjeść obiad i zaczyna współprowadzić ze mną zajęcia po kolejnym kwadransie. Co więcej nie raz zdarzało mu się, że powiedział mi, że musi wyjść na minutę odebrać telefon i po pięciu minutach znajdowałem go w barze, gdzie sobie siedział i popijając colę oglądał teledyski w telewizji. Pytałem go wielokrotnie czy może nie lepiej będzie zaczynać później, ale upiera się, że dwunasta jest dla niego idealna.
Nikt z niczym nie spieszy się i w innych kwestiach. Gdy zamawiam jedzenie, kelnerka mówi, że dobrze, siedzi jeszcze bez przesady pięć minut oglądając telewizję i dopiero wtedy rusza się do kuchni by powiedzieć kucharzom co zamówiłem. Jajecznicę przynoszą mi po kolejnej połowie godziny. Rekord czekania na jedzenie to trzy godziny. Ale przeważnie nie jest tak źle, większość zamówień dostaję już po kilkudziesięciu minutach.
Czekamy pod wejściem do szkoły z Robertem na jego dyrektora, bo tylko on ma klucze do pracowni komputerowej. Przyszedłem na prośbę dyrektora aby naprawić nie działające komputery. W przeciągu półtorej godziny Robert do szefa dzwoni cztery razy, że się niecierpliwię i za każdym razem dowiaduje się, że on już właśnie wychodzi z baru i idzie do nas.
Jeśli zastosujesz w Rwandzie zasadę kwadransa akademickiego i po piętnastu minutach czekania pójdziesz sobie, możesz obrazić osobę, na którą czekasz.
Podsumowując w Rwandzie nic się nie dzieje, a jeśli już się dzieje, to bardzo powoli i nie zawsze tak jak powinno. Opisałem tylko kilka przypadków, ale uwierzcie, że składają się one wraz z innymi na jeden wielki obraz: nie ma tu żadnego postępu. Nie ma woli zmian. Wszyscy akceptują rzeczy takimi, jakimi są. Mam wrażenie, że jeśli któregoś dnia pojawi się jakiś idealny sposób na rozwiązanie wszystkich ekonomicznych problemów Afryki za jednym zamachem, niewielkim wysiłkiem i uczynienie z niej najbogatszego kontynentu świata, ale będzie wymagał, aby zrobili to Afrykańczycy samodzielnie bez pomocy z zewnątrz, ludzie przejdą nad nim do porządku dziennego. I nadal będą po ziemi ciągnąć swoją taczkę bez kół.
* * *
Po napisaniu zauważam, że wymalowałem być może zbyt okrutny obraz Afryki, więc zapraszam do dyskusji. Jutro postaram się opisać rzeczy pozytywne, które dziś przemilczałem. Ale taki jakiś nastrój dziś pesymistyczny i na dodatek ból zębów. Te pierwsze to podejrzewam skutek deszczu. Pisałem, że wszyscy tu w czasie opadów przycichają i wpadają w apatię, co udziela się także mi. A dziś leje nieprzerwanie od piętnastej do teraz (jest chwila po północy). Jednym z efektów jest to, że wszyscy poszli spać już przed 21:00.