Posts tagged kigali

Rwanda. Informacje turystyczne.

Czas napisać coś bardziej na sucho. Bez żadnego opisywania przygód, bez rozpisywania się o tutejszych ewenementach kultury. Ktoś nazwał w komentarzach mojego bloga rodzajem portalu o Rwandzie i aż wstyd by nie znalazł się tu rozdział przeznaczony dla ludzi, którzy Rwandę chcieliby pozwiedzać, szukają o niej informacji w sieci i trafią na tą stronę. A tu a kuku – nic o hotelach, nic o cenach, nic o zwiedzaniu… Czas to zmienić.

Artykulik oczywiście wszystkiego nie wyczerpie w tej materii. Zostawmy nieco miejsca na własne doświadczenia  przyszłych podróżników.

Przed wyjazdem

Bardzo króciutko o rzeczach, które jednak naprawdę warto przeczytać, aby na miejscu nie wydarzyło się nieszczęście.

Co wziąć

Szczegółowo mniej więcej opisałem to w artykule Co wziąć do Afryki. Możesz się do niego zastosować lub nie. Dopowiem jeszcze do tego artykułu, że choć mam ze sobą pełne buty, nie zakładam ich, a chodzę cały czas w sandałach. Jeśli jedziesz w porze deszczowej pomyśl o wzięciu parasola, albo kup go na miejscu (ja swój kupiłem za mniej więcej 2 dolary). Pora deszczowa nie jest taka straszna (przynajmniej ta jesienna) i przypomina polskie lato, tyle, że pada intensywniej, jak już zacznie padać.

Weź drobiazgi, które możesz rozdawać zaczepiającym Cię dzieciakom na ulicy i proszącym o pieniądze (nie dawaj im pieniędzy, bo tylko nauczysz stereotypu, że żebractwo popłaca). Ja w białostockiej cepelii kupiłem po 60gr małe drewniane biedroneczki. Uwaga: noś je luźno w kieszeni 🙂 Gdy wyciągnąłem torebkę z biedronkami i dałem każdemu dziecku po jednej, zamiast się ucieszyć, że coś dostały, były rozczarowane, że dostały tylko po jednej. Tu obowiązuje zasada „dasz komuś palca, będzie chciał całą rękę”.

Pokseruj wszystkie dokumenty. Trzy razy. Jedną kopię zostaw w domu, drugą włóż do walizki, trzecią miej przy sobie. Oczywiście dokumenty też weź.

Szczepienia i leki

W wielkim skrócie: zamiast czytać ten rozdział udaj się do lekarza od chorób tropikalnych (gdzie jest najbliższy dowiesz się u lekarza rodzinnego lub w sanepidzie – tam też możesz się zaszczepić). Ja nie jestem profesjonalistą i jeśli śledzisz mój blog, na pewno wiesz, że moja wiedza wpakowała mnie już do dwóch szpitali, w tym do jednego dwa razy 🙂

No ale ja byłem u lekarzy i mimo wszystko coś tam wiem. Niestety sama wiedza nie chroni przed chorobą, no ale zawsze to jakiś dobry początek. No więc:

Obowiązkowo musisz się zaszczepić na żółtą febrę. To wymóg WHO. Po szczepieniu dostaniesz żółtą książeczkę, którą włóż do paszportu i miej zawsze ze sobą. Bez niej możesz mieć problemy z wjechaniem do Rwandy, a już zwłaszcza z wyjechaniem z niej. WHO ma tak naprawdę gdzieś czy zachorujesz na febrę czy nie, a chodzi im jedynie abyś tej choroby nie zawlókł do innych regionów świata.

Warto też (a nawet trzeba, żeby nie skończyło się biedą) abyś zaszczepił się też na inne choroby, częstsze niż febra. I tak ja szczepiłem się przeciw:

– polio

– tężec (pewnie wyda Ci się to niepotrzebne, bo w dzieciństwie byłeś szczepiony; jednak to szczepienie jak i inne trzeba odnowić)

– błonica

– dur brzuszny

– zakażenie meningokokami

– WZW A (zaszczep się też na inne WZW, ja już miałem te szczepienia wcześniej).

Dobre wiadomości: zaszczepiłem się na więcej trzeba, więc zapewne lekarz powie Ci, że Twoja lista szczepień jest krótsza. Co więcej część szczepień będzie chronić Cię przez 10 lat nawet. Szczepienia nie bolą wcale za bardzo.

Zła wiadomość: szczepienia kosztują. Całość moich szczepień to kilkaset złotych.

Nie na wszystkie choroby się zaszczepisz. Najgroźniejsze choroby Rwandy to AIDS (5,6% ludności jest nosicielem wirusa HIV) i malaria.

Profilaktykę przeciw AIDS zapewne znasz, a jeśli nie, znajdziesz o niej informację w wielu innych miejscach. W każdym bądź razie życzę powodzenia 😉

Przeciw malarii możesz brać tabletki (wydawane na receptę u lekarza). Ja biorę malarone i niefachowo mogę je polecić. Uważaj! W różnych regionach świata należy brać różne leki antymalaryczne. Pomyłka w doborze leku to bardzo częsta pośrednia przyczyna śmierci z powodu malarii. Akurat malarone działa w Rwandzie. I tu złe wiadomości: leki nie ochronią Cię w 100%, są bardzo drogie (tabliczka 12 tabletek wystarcza na 12 dni i kosztuje 200zł) i mają całkiem pokaźną listę efektów ubocznych. Dobre wiadomości: weź ze sobą też repelenty i w miarę możliwości śpij pod moskitierą. W Internecie (nielegalnie, bo to lek na receptę) możesz odkupić od powracających z Afryki ich lekowe pozostałości nawet za pół ceny. Ponoć w Holandii są one tanie i legalne, więc rozważ ewentualny lot przez ten kraj (ponoć można kupić je na lotnisku, ale nie sprawdzałem). I na koniec: komarów w Rwandzie jest zdecydowanie mniej niż w Polsce. W porze suchej widywałem średnio jednego na trzy dni, w porze deszczowej mam teraz średnio 1-2 komary wieczorem w pokoju (a te które nie udało mi sie zatłuc przed zaśnieciem, rano kurcze rozgniatam zostawiając na ścianie plamę z mojej krwii; trzymajcie kciuki).

Rozważ ubezpieczenie się przed wyjazdem. Sam mam ubezpieczenie w Allianz (Mondiall Assistance), które jeśli będziesz się ubezpieczać, polecam. Jak wspomniałem byłem już w szpitalach i Allianz dość dobrze się mną opiekował. Szkopuł w tym, że za ubezpieczenie płacę (tzn MSZ płaci) ponad tysiąc złotych miesięcznie, a moje leczenie przez 3 miesiące kosztowało Allianz jak do tej pory góra 200 dolarów 🙂 No ale, póki co na szczęście choroby miałem niezbyt poważne. Pomyśl, czy byłoby Cię stać na opłacenie z własnej kieszeni ewentualnej misji ratunkowej w przypadku gdyby stało Ci się coś z dala od miast i na dodatek musiałbyś zostać przetransportowany do szpitala w Europie.

Leki przeciwbólowe możesz zostawić w domu. W ostatni weekend kupiłem aspirynę w cenie 1 tabletka (pani aptekarka wyjmuje ją z wielkiego słoja) = 2 centy amerykańskie.

Zrozumieć Rwandę

Klimat: idealny. Bardzo ciepło, w najgorszym wypadku klimat typu „polskie lato”. Dwie pory deszczowe: wiosną pora deszczy długich i jesienią od października do grudnia pora deszczy krótkich (nagła niespodziewana – choć zawsze poprzedzona strasznym wiatrem – nawałnica kończąca się zazwyczaj po 15 minutach, a potem znów upał). W porze suchej, sucho i tyle 🙂

Wyrzuć z głowy stereotypy o Rwandyjczykach jako ludziach, którzy zabijają się na ulicach i zapewne i Ciebie zabiją! Przysięgam: w Polsce jest kilka razy bardziej niebezpiecznie na ulicach niż tu. Ludzie niezwykle pokojowo nastawieni, uprzejmi i jak tylko będziesz mieć najmniejszy problem (nie wiesz jak gdzieś dotrzeć itp) na 100% ktoś Ci pomoże. Jeśli nie wierzysz, przeczytaj tego bloga w całości.

Ale unikaj rozmów o podziałach na Hutu i Tutsi. W niektórych aspektach (dyskryminacja) taka rozmowa może Cię zaprowadzić do więzienia. Obecna doktryna mówi, że wszyscy są sobie równi, nie ma podziału na Tutsi i Hutu, a wszelkie próby jego wznowienia od razu budzą w Rwandyjczykach obawę o powtórzenie ludobójstwa. Możesz jednak rozmawiać o ludobójstwie, ale rób to delikatnie. Na pewno nie pytaj rozmówcy po której stronie był w czasie ludobójstwa. Sam nigdy też nikogo nie zapytałem czy jest Tutsi czy Hutu.

Wiza

Jeśli jedziesz bezpośrednio z Polski lub innego kraju, w którym nie ma ambasady Rwandy, wypełnij formularz na stronie http://migration.gov.rw/. W innym wypadku postaraj się zdobyć wizę przed wyjazdem. Jest też opcja polegająca na tym, że wyślesz paszport do ambasady na przykład w Berlinie i odeślą Ci go z wbitą wizą. Opcja ta jednak kosztuje, a znając polską pocztę wolałem nie ryzykować powierzenia im mojego paszportu choćby na chwilę.

Pomimo, że formularz wypełnisz online, na granicy jeszcze raz wypełnisz drukowany z tymi samymi pytaniami. Zrób to jednak. Generalnie panuje opinia, że wizę do Rwandy dostać jest bardzo łatwo, ale jedna osoba, która nie wypełniła formularza na stronie o mało co nie została zawrócona na granicy.

Wiza kosztuje 50 dolarów i obowiązuje dwa tygodnie. Jeśli chcesz zostać dłużej, musisz w Kigali udać się do Migration Office. Zrób to na kilka dni przed wygaśnięciem wizy! Niestety przedłużenie wizy jest droższe.

Jak dotrzeć

Samolotem, lądem autobusem lub samochodem. Rwanda nie ma kolei i nie ma dostępu do morza. Kolej ma być wybudowana za kilka lat.

Ja przyleciałem tutaj Brussels Airlines z Berlina z przesiadką w Brukseli. Latają też z Warszawy do Brukseli. Sam poszukaj dobrego połączenia. Pamiętaj, że w Afryce komunikacja autobusowa jest tania, więc popatrz też, czy na przykład samolot do bardziej popularnej Ugandy czy Tanzanii nie będzie tańszy. Autobus z Kampali w Ugandzie do Kigali w Rwandzie kosztuje ponoć około 10 dolarów! (Tak słyszałem) Pamiętaj jednak, że w takiej opcji musisz doliczyć opłatę za wizę do któregoś z tych krajów.

Rwanda graniczy z Ugandą, Tanzanią, Burundi i Kongo. Tylko z Kongo możesz mieć problemy z wjechaniem do Rwandy. Oba kraje się nie lubią, a ponadto we wschodnim Kongo, właśnie przy granicy z Rwanda trwa obecnie intensywna wojna i zapewne nie skończy się szybko. Raczej odpuść sobie tą drogę.

Na miejscu

Gdzie spać

Niestety nie wiem. Sam śpię z Rwandyjczykami w domu, więc płacę zwyczajny czynsz 145 dolarów miesięcznie. Mam w to wliczony czynsz, prąd, pranie, sprzątanie i kolację. Ponadto Samuela – naszego house keepera – mogę w ramach czynszu wysyłać  po zakupy dla mnie.

Spałem w katolickim hostelu w Nyamata 20km od Kigali. Koszt to 4 dolary za noc. Hostel znajduje się bardzo blisko Nyamata Memorial  Site (każdy mieszkaniec Nyamaty wie gdzie to jest i na pewno pomoże Ci tam dojść po drodze wypytując skąd jesteś i jak Ci się Rwanda podoba). Pod Memorial Site wypatruj figurki matki bożej stojącej właśnie koło bramy hostelu.

W Kigali jest niestety ponoć drożej, ceny zaczynają się od 20 dolarów. Hotele są jeszcze droższe oczywiście. Zatem pomyśl o noclegu w Nyamata. Bilet na bus kosztuje jednego dolara, a bus jedzie około 40 minut (w warunkach afrykańskich to bardzo szybko!).

Tu być może znajdziesz adresy hoteli i hosteli w Rwandzie.

Gdzie jeść

Raczej na mieście. Mało kto ma tu lodówkę w domu, my nawet nie mamy kuchni.

W Kigali możesz znaleźć nastawione na bogatych klientów restauracje i czyste bary (które nawiasem mówiąc też starają się nazywać restauracjami). Jest nawet coś w rodzaju baru mlecznego. Natomiast najbardziej popularne są różne restauracje i bary oferujące coś w rodzaju szwedzkiego stołu. Płacisz około 2 dolarów i z mis nabierasz sobie co chcesz i ile chcesz. Za napoje płacisz oddzielnie. W misach będą makarony, frytki, banany (w tym słone, smakujące jak gotowane ziemniaki), bataty (ziemniaki, tyle, że właśnie z kolei słodkie), fasola, szpinak lub nać kasawy, sos i wołowe mięso. Tak przynajmniej jest u nas w Nyamata Teleservice Centre, które co prawda położone jest na drugim końcu miasteczka względem hostelu, ale gorąco polecam 😉

Musisz też zjeść broszety – szaszłyki z kawałków koziego mięsa. Czasem koziej wątroby, ale też smaczne.

Internet

W Kigali kawiarenki internetowe są na każdym kroku. 15 minut korzystania z Internetu kosztuje 20 centów amerykańskich. W biurze MTN możesz kupić modem GPRS za około 200 dolarów i potem miesięcznie płacić 35 dolarów. Niestety internet w tej opcji działa kosmicznie wolno i przez kilka godzin dziennie jest niedostępny. Zatem jeśli nie musisz być stale online, polecam kawiarenki.

Jak się poruszać

Pomiędzy miastami najlepiej busami. W Kigali jest jeden duży dworzec autobusowy oraz drugi mniejszy, ale za to w samym centrum. Na obu znajdziesz busy praktycznie w każde miejsce w kraju (do każdego większego miasta, ma się rozumieć). Są stosunkowo tanie – bilet Kigali – Nyamata na trasie 20km kosztuje 2 dolary. Ciekawostką jest, że są właśnie bilety, a nawet jak ich nie ma to cena jest stała. Nawet jak chcesz wysiąść gdzieś na trasie, płacisz za pełny kurs. Co więcej płacisz tyle samo co Rwandyjczyk. Inna ciekawostka, to to, że autobusy mają godziny odjazdu. W Afryce to nietypowe: w innych krajach autobus odjeżdża, gdy jest już pełny, więc możesz czekać nawet i kilka godzin na mniej uczęszczanych trasach. Autobus na trasie do Nyamaty jeździ co pół godziny (i zawsze jest pełny ludzi). Bilety na trasy międzymiastowe kupujemy w okienkach, od biedy możesz kupić w autobusie (cena taka sama).

W Kigali są także autobusy miejskie, ale nie oznakowane. Musisz pytać ludzi skąd odjeżdża interesujący Cię autobus i w samym busie dowiaduj się czy to właśnie ten. Bilet kosztuje około 30 centów. Bilety kupujemy w busie.

Gdy chcesz wysiąść z busa, zastukaj głośno w metalową jego część (obowiązuje też na trasach międzymiastowych).

Inne środki transportu to motor i rower. Droższe od busa, ale za to dowiozą cię dokładnie do celu; bus nie dojeżdża wszędzie, nawet do niektórych atrakcji turystycznych.

Na ulicach Kigali będziesz zaczepiany przez kierowców aut osobowych. To nieformalne taksówki, ale odradzam. Piekielnie drogie. Raz musiałem skorzystać gdy wracałem ze szpitala w Kigali do Nyamaty i zapłaciłem ponad 25 dolarów.

Po niektórych parkach możesz poruszać się tylko autem terenowym, wynajmiesz je w Kigali lub pod samym parkiem.

Co zwiedzać

Udaj się najpierw do punktu Informacji Turystycznej w Kigali. Znajduje się w samym centrum Kigali i dowiesz się tam o wiele więcej niż ode mnie. Czytelnicy bloga wiedzą, że ja niestety nie zwiedzam, więc podam Ci tylko suche fakty; takie same jakie się dowiedz właśnie w TI.

W Rwandzie zwiedza się przyrodę i miejsca pamięci ofiar ludobójstwa (Memorial Sites). Zabytków brak.

Sztandarowy park Rwandy to Volcano Park, gdzie turyści jadą oglądać ostatnie 300 pozostałych przy życiu goryli górskich. Zanim się napalisz, ostudzę emocje: koszt wejścia wynosi 500 dolarów.

Inny park to Akagera National Park – park safari położony nad rzeką Akagera na wschodzie Rwandy, z żyrafami, lwami, hipopotamami i innymi „-ami”. Koszt wjazdu to 30 dolarów plus koszt wynajęcia samochodu terenowego. Są także inne parki, ale te dwa są najbardziej znane. O pozostałych dowiesz się w TI.

Bardzo polecam wizytę w Kigali Memorial Site. Poświęć na nią co najmniej kilka godzin. Jeśli nie odwiedzisz tego miejsca, to jesteś bałwan 😉

Ponadto każde miasto ma swój własny Memorial Site. Zobacz moje opisy z odwiedzin tych miejsc.  Wstęp do nich jest darmowy, ale przy wyjściu wypada zostawić datek (zostaniesz o to poproszony). Uprzedzam, że są to miejsca robiące bardzo duże wrażenie.

Polecam także wybranie się nad jezioro Kivu. Bardzo pięknie położone wśród gór. Nie będziecie żałować (pod warunkiem, że nie wpadnie Wam do głowy udanie się do położonego w okolicy obozu dla uchodźców).

Pieniądze, ceny i zakupy

Jedyna obsługiwana karta płatnicza w Rwandzie to Visa Horizon (jeśli masz Visę Electron, nie zdziała), zatem o ile wiem nie ma sensu z polski brać jakiejkolwiek karty. Aczkolwiek w sklepie Nakumat widziałem plakietkę Visa Electron, więc może coś się zmienia.

Weź gotówkę, w dolarach. Nie bój się napaści i kradzieży (no może jedynie po zmroku, ale to wiem tylko ze słyszenia). To nie Brazylia, nikt nie wyskoczy zza rogu z nożem. Zdarzyło mi się wymieniać w kantorze 2 tys dolarów i jako, że byłem już w Rwandzie od miesiąca, ani trochę nie obawiałem się, że zaraz po wyjściu z kantora stracę te pieniądze. Jak pisałem, niebezpieczniej jest w Polsce.

Przy zakupach możesz się targować. Gdy kupujesz coś na targu lub od jednego z ulicznych sprzedawców (kobiety i chłopacy zaczepiający Cię z wszelkiej maści dobrami w ręku, od pocztówek, po dżinsy) nawet trzeba się targować, bo na bank usłyszysz cenę nawet wyższą od cen dla turystów.

Właśnie. W Rwandzie często ceny dla Rwandyjczyków są inne niż dla obcokrajowców (także czarnych). Nawet w Volcano Park Rwandyjczyk zapłaci 200 dolarów, a Ty urzędowo 500. Tak samo na targu czy ulicy. Targuj się, ale i tak nie stargujesz ceny do poziomu lokalnego. Na początku się przeciw temu buntowałem, ale po miesiącach pobytu zaakceptowałem i nawet zacząłem rozumieć. To biedny kraj, w którym ludzie zarabiają często pół dolara dziennie. Wiedząc o tym raczej czułbym się podle będąc sknerą.

I teraz ceny. Będę podawał także info, czy to cena dla wszystkich, czy też właśnie w tym wypadku jest wyższa dla turysty.

Acha. Ceny podaję w dolarach i w przybliżeniu, ale walutą Rwandy jest frank rwandyjski (FRW). Stosunek franka do dolara jest mniej więcej stały. Gdy przyjechałem tu trzy miesiące temu jednego dolara skupowano po 550 FRW, teraz skupują po 565.

Woda pół litra: pół dolara. Cena taka sama dla wszystkich. W ogóle ta cena jest chyba jakaś urzędowa, bo wszędzie wynosi tyle samo. W Nyamata, w Kigali, w sklepie, w restauracji…

Omlet z trzech jajek: dolar. Cena taka sama dla wszystkich.

Dwie bułki do omletu: mniej niż pół dolara (200FRW).

Kawa: dolar. Dostajemy cały termos kawy, który starczy na dwa kubki.

Herbata: cena i objętość taka sama jak przy kawie.

Cola w butelce 500ml: dolar. Ceny cały czas takie same dla wszystkich.

Wyżerka ze szwedzkiego stołu: 2 dolary.

Kozi szaszłyk (brouchette): poniżej dolara (400FRW).

Frytki: dolar. Duża porcja.

Dowolny owoc w barze lub na targu: 100FRW czyli 20 centów. Na targu jednak biała osoba zapłaci przynajmniej dwa razy więcej. Ale 40 centów za całego ananasa to przecież nadal śmieszne pieniądze.

Sambusa (rodzaj słonych mięsnych pierożków we francuskim cieście): 40 centów w sklepie.

Parasol i ręcznik na targu (używane): po dwa dolary od turysty, lokalni mają taniej.

Spodnie na targu (używane): 2-4 dolary dla miejscowego. Turysta na pewno zapłaci więcej.

Ceny piwa i innych alkoholi opisałem tutaj.

Ceny transportu opisałem powyżej. Motorek z centrum Kigali do Memorial Site kosztuje turystę dolara.

Pamiątki w cenach różnych; można się targować. Ale o pamiątkach niżej. O właśnie tutaj:

Co kupić

Cokolwiek co chcesz. 🙂 Genialny pomysł miała jedna z odwiedzających mnie dziewczyn, która od chłopaków grających na ulicy odkupiła piłkę zrobioną ze sznurka i starych papierów. Nawiasem mówiąc, to powinien być główny towar eksportowy z Afryki, każdy przecież zapewne słyszał o tego typu piłkach (także robionych z nadmuchanej prezerwatywy oklejonej taśmą). Hela za piłkę zapłaciła chyba 100 franków, co dla chłopaków jest bardzo wysoką ceną.

Typowe dla Rwandy pamiątki to na przykład ugaseke – charakterystyczny baryłkowaty kosz (że też do tej pory nie zrobiłem mu zdjęcia!). Imishanana  – różne kolorowe materiały na kobiecie suknie. Drobne wyroby z drewna, figurki, dzidy, totemy. Dużo tego jest. Fajny jest też kapelusz pasterski zrobiony z kory drewna (przypomina trochę kapelusz Włóczykija, ma strukturę lnu i jest ciemnobrązowy). Pasterza kosztuje około 2 dolary, ale turystę 12. Ale chyba sobie kupię 🙂

Pamiątki kupisz w punkcie informacji turystycznej i w sklepach z pamiątkami. Polecam całą mikro dzielnicę ze sklepami. Ruszasz spod budynku, w którym jest biuro MTN i Nakumatt (i wiele innych sklepów), schodzisz w dół ulicy w kierunku ronda z fontanną i po lewej jej stronie na wielkiej bramie zobaczysz napisy, a wśród nich „handicraft”. Za bramą będzie coś w rodzaju byłych garaży czy warsztatu samochodowego, teraz zapełnionego mini sklepikami z pamiątkami. Konkurencja sprzedawców jest tak duża, że bardzo łatwo się targować.

Nie polecam kupowania pamiątek w Caritasie. Drogo i nie da się targować, nawet jak powiesz, że kupujesz większą ilość. Do tego sprzedają tam figurki z kości słoniowej lub czegoś, co ją imituje. W punkcie informacji turystycznej na gablotce z pamiątkami jest fajny napis „Jedynie słonie mają prawo do kości słoniowej”. Nawet jeśli to imitacja, to i tak strażnik na granicy nie musi o tym wiedzieć i napytasz sobie kłopotów, łącznie z więzieniem.

Koniec

A wcale bo nie. Polecam przeczytanie całego mojego bloga. A także opis Rwandy, jaki możecie znaleźć tutaj.


10 Komentarzy »

Kigali Memorial Site

Jak wspomniałem w poprzednim wpisie, odwiedziłem dziś kolejny raz Kigali. Jak dobrze liczę, mija właśnie miesiąc od mojej poprzedniej wizyty w tym mieście, tak go nie lubię. A właściwie nie lubiłem. Dziś było bardzo, bardzo znośnie. Powodów jest kilka: pojechałem sam, więc odpadł problem z Paulem – jak wspominałem, zawsze gdy jechałem z nim, 90% czasu spędzałem nudząc się w samochodzie czekając na niego, 9% nudząc się jadąc samochodem, a tylko jeden procent był dla moich spraw. Teraz miałem luz i mogłem sobie robić co chciałem. Niestety tak się wyluzowałem, że zapomniałem o części zakupów i o wysłaniu pocztówek (tak, nadal na to czekają).

Inny powód to, że postanowiłem olać mój stres finansowy. MSZ wymaga aby na wszystko brać faktury, ostatecznie jeśli to niemożliwe, musiałbym napisać oświadczenia na co wydałem. Do tej pory wprawiałem w zakłopotanie ludzi prosząc o fakturę na każdą najmniejszą rzecz i zawsze słyszałem, że właśnie skończył im się bloczek fakturowy (szara strefa tu musi być niemożebna). Dziś zupełnie olałem pomysł z pytaniem o faktury kierowców motocyklów. Będę pisał oświadczenia i tyle.

Jednym z takich motocykli dotarłem do Kigali Memorial Site. Położone jest całkiem daleko od centrum, ale koszt podwózki był znośny (dolar).

Zastanawiałem się jak Wam opisać to miejsce, ale chyba… nie opiszę. Nie da się. To znaczy coś naszkicuję, ale będę bardzo się starał powstrzymywać przed opisywaniem wszystkiego co tam widziałem. Jestem pewien, że nie wyrażę tego w taki sposób aby zrobić na Was takie same wrażenie, jakie muzeum zrobiło na mnie. Jedynie pewnie mogę zepsuć. Być może kiedyś odwiedzicie to miejsce, nie chcę więc marnować Wam wrażeń. Dlatego opis będzie powierzchowny i będzie rczej recnzją miejsca niż sprawozdaniem z niego.

Kigali Memorial Site to całkiem ładny jednopiętrowy budynek na planie koła, otoczony ogrodem. To go wyróżnia, bo pozostałem memoria jakie odwiedziłem (tutaj w Nyamata i w Ntarama) to byłe kościoły katolickie pozostawione w stanie niemal niezmienionym od czasów ludobójstwa. W Kigali podejrzewam, że budynek został specjalnie w tym celu wybudowany, by uczcić pamięć tamtych wydarzeń.

Jeszcze przed ogrodem zatrzymał mnie strażnik (standardowo z kałasznikowem)i wykrywaczem metali objechał całego mnie. Część z Was wie, że w takiej sytuacji w moim wypadku wykrywacz zawsze piszczy, ale nic na to nie poradzę 😉 Potem było dokładne przeszukanie plecaka bez pominięcia jakiejkolwiek kieszonki. Przeszukanie było w przyjaznej atmosferze i wygrałem je. Mogłem iść dalej.

Razem ze mną do Memorial Site trafiło kilkoro innych białych ludzi w tym samym czasie. Przewodnik poinstruował nas, że nie wolno robić zdjęć, prosi o wyłączenie telefonów komórkowych. Powiedział, że wystawa składa się z kilku części, z których najważniejsze to część opisująca ludobójstwo w Rwandzie (przygotowanie jego, wykonanie i następstwa) oraz druga poświecona ludobójstwom na całym świecie. Od razu powiem, że tak jak się spodziewałem, w tej części było także miejsce na hitlerowskie obozy koncentracyjne. Bardzo miły gest, rozsądny. Tak się zastanawiam: UNESCO wpisało Auschwitz-Birkenau na listę światowego dziedzictwa kultury z zastrzeżeniem, że ma to być pomnik pamięci ludzi wszelkich ludobójstw, tak aby nigdy więcej takich pomników nie trzeba było stawiać. Czy ktoś może wie, czy jest tam coś na temat ludobójstwa w Rwandzie? Dawno nie byłem w Oświęcimiu i przyznam się, że nie pamiętam. Proszę o odpowiedzi w komentarzach.

Wracając do głównej części wystawy, jak wspomniałem zaczyna się od opisu przygotowań ludobójstwa, a jeszcze wcześniej od historii Rwandy sięgającej zamierzchłych czasów. Większość z tych rzeczy już wiedziałem z książki Rwanda. Death, Despair and Defiance czy też z Wikipedii. Tu jednak miałem obrazy i filmy, zdjęcia ludzi, dowodów. Pierwsze obrazy makabryczne pojawiły się gdy doszliśmy do czasów kolonialnych.

Jednak to co zobaczyłem w części dotyczącej samego ludobójstwa, jest nie do opisania. Przyznam się, że miałem łzy w oczach i powstrzymywałem się wiele razy by nie wybuchnąć jakoś przy wszystkich innych zwiedzających. Wielu z nich w tym momencie wyszło z Memorial Site i wcale im się nie dziwię. Też momentami miałem dość i raz brakowało niewiele bym faktycznie wyszedł.

Czym innym jest przeczytanie o ludobójstwie w książce, w internecie, posłużenie się statystyką by podkreślić rozmiar tego co się działo. A czym innym jest zobaczenie tego nagle na własne oczy na zdjęciach, na filmach, wysłuchanie relacji bezpośrednich świadków. Myślałem o tym wszystkim co do tej pory dowiedziałem się o ludobójstwie, przypomniałem sobie sceny z filmów, w tym z najbardziej realistycznego jaki widziałem „Shooting dogs” i pierwsze co pomyślałem, to to, że to nie było tak. Shooting dogs wstrząsa, ale teraz nie dziwię się, że tutejsi ludzie nazywają go „filmem dla ludzi z zachodu”. Tam martwi ludzie na drogach leżeli – tak teraz o tym myślę – jakoś zbyt ładnie. Tutaj zobaczyłem ciała z odrąbanymi głowami, gnijące zwłoki, które już powoli zamieniały się w szkielety i przechądzących nad nimi (a nie gdzieś obok) spokojnie, jak gdyby nic Hutu z maczetami w rękach. I nogi robiły się miękkie na myśl, że to już nie jest Hollywood, a faktycznie martwi ludzie i faktyczni mordercy nad nimi.

To tylko jeden z przykładów, tego co zobaczyłem. Ale to nie przy nim pojawiały mi się łzy w oczach. Innych nie opiszę.

I następna część, dotycząca skutków ludobójstwa. Wypędzenia, choroby psychiczne, AIDS. O wypędzeniach już wiecie, o chorobach psychicznych też wspominałem. Spotykam tu raz na jakiś czas szaleńców. Paul mówił, że to ludzie, którzy nie wytrzymali tego, co widzieli i nie dziwię się, że jest ich tu tak dużo. Ja miałem dość po tej krótkiej chwili, a tutaj to wszystko działo się sto dni, 24 godziny na dobę.

Nie wspominałem Wam jednak o AIDS jako skutku ludobójstwa. Tutejsze dziewczyny nie przyznają się do tego przez znajomymi ale na porządku dziennym w czasie ludobójstwa były gwałty na małych dziewczynkach – obecnych moich rwandyjskich koleżankach zapewne. Efektem jest 10% wskaźnik nosicielstwa HIV wśród młodych kobiet w Rwandzie, w tym tych, które oficjalnie nadal utrzymują, że są dziewicami. Nikt ich nie pyta, co działo się z nimi w 1994 roku.

* * *

Na piętrze są dwie wystawy. Jedna to wspomniana przeze mnie ekspozycja poświęcona wszystkim ludobójstwom na świecie i w istocie wszystkie one chyba były. Jestem za nią bardzo wdzięczny bo nie tylko powtórzyłem sobie czym była Rzeź Ormian, nie tylko dowiedziałem się czym tak naprawdę były czystki na Bałkanach, alę na przykład pierwszy raz dowiedziałem się czegoś więcej o Czerwonych Kmerach – do tej pory znałem tylko ta nazwę. I jak wspomniałem były także aż dwie sale poświęcone Holocaustowi – jedna ogólna, a druga skoncentrowana (ależ te słowo jest tu nie na miejscu) na naszej rodzimej Treblince.

Kolejna ekspozycja to „Utracona przyszłość”, ostatni cios zadany przed opuszczeniem Memorial Site, znów wyciskający łzy z oczu. Kilka połączonych sal z wielki zdjęciami dzieci, dostarczonymi przez ich rodziców. I podpisy:

Imię: Charlotte
Wiek: 12 lat
Ulubiona potrawa: Frytki z majonezem
Ulubiona zabawa: Taniec
Ulubiona piosenka: Piękna Pani
Ostatnie słowa: „Mamo, gdzie mogę się schować”
Przyczyna śmierci: Strzał z pistoletu w głowę

Imię: Harriette
Wiek: 9 miesięcy
Ulubiona potrawa: Mleko matki
Najlepszy przyjaciel: Jej ojciec
Przyczyna śmierci: Roztrzaskanie o ścianę

Pokazywałem Wam wczoraj plamę krwi na ścianie, dziś zobaczyłem na własne oczy jej powód.

* * *

Na zewnątrz Rwanda była znów taka jak zawsze. Niemożliwa do uwierzenia: ludzie uśmiechali się do mnie, pozdrawiali, dziewczyna spotkana na ulicy zapytała gdzie jadę i podpowiedziała jak zamiast płacić dolara za przejazd, mogę zapłacić 1/5 tego; mimo deszczu nawet zaczekała ze mną by dopilnować bym na pewno nie przepłacił.


3 Komentarze »

Dni jak co dzień

Po ostatnich przygodach odczuwam jakiś niedosyt; wrażenie, że nic się nie dzieje.  Co prawda wczoraj mieliśmy w telecentrum pożar, a dziś zdarzyło się coś w rodzaju burzy piaskowej (ależ to diabelstwo kłuje w twarz!), jednak generalnie w obliczu zeszłego tygodnia, muszę napisać, że jest trochę nudno.  Może to dobra okazja, by Was zanudzić opisem jak wygląda cały dzień, gdy nie dzieje się nic?

6:00 – wschód słonća. Ja jeszcze śpię, ale wiem, że Agathe już się budzi by jechać do Kigali do pracy, a potem zostać tu w szkole.

8:00 – jeszcze  śpię, ale Innocent już w telecentrum zaczyna szkolenia. Są to szkolenia komercyjne, które kontynuuje już od dawna, więc tutaj się nie udział jako wolontariusz. Jedynie na początku kilka razy prowadziłem coś w rodzaju hospitacji (a w afrykańskich warunkach nie da się zajęć tak do końca hospitować, bo nie przypominają one zwykłych zajęć)

10:00 – przed tą godziną zjawiam się w telecentrum. Mówię obsłudze baru, że chciałbym zjeść śniadanie. I tu zaczyna się najlepsze. Zawsze otrzymuję pytanie co chciałbym zjeść i pytam co mają. Oni mówią, że to zależy co chcę. Odpowiadam, żeby wymienili co mają. Zapada cisza i zastanawiają się „co by tu…” i po chwili mówią, że mogą zrobić mi omlet. Odpowiadam, że super. I tak jest każdego dnia 🙂 Każdego dnia jem jajecznicę, ale zawsze dostaję pytanie co chciałbym zjeść. Kiedyś próbowałem powiedzieć, że chce coś innego niż jajecznicę, to tylko wywołałem niepotrzbny niepokój i szybko wróciliśmy do opcji nabiałowej.

O 10:00 z poślizgiem (tu nikt nie przychodzi na czas) rozpoczyna się prowadzona przez Innocenta grupa szkolenia dla nauczycieli mniej mówiących po angielsku. Przeważnie jestem z nim w sali i przygotowując się do swoich zajęć, czasem co nieco pomagam. A to pokażę jak coś skopiować, a to pokażę jak przywrócić przypadkowo skasowany tekst.

12:30 – przychodzi Robert i zaczynamy lekcję języka kinyarwanda. Niestety Robert nie jest zbyt solidny o tej porze dnia i często nie przychodzi. Szkolenie Innocenta nadal trwa.

13:00 – Oba szkolenia – komputerowe i językowe – zakończone. Robert i Innocent zasiadają do komputerów, a ja ich uczę jak się robi strony WWW. W projekcie mam wpisane, że jednym z moich zadań jest propagowanie idei telecentrów, a jedną z tego metod będzie stworzenie strony WWW. Pomyślałem, że więcej zyskam, jeśli nie sam dam im rybę (zrobię stronę), a dam wędkę (nauczę ich jak ją zrobić).

14:00 – przychodzą moi nauczyciele i zaczynam szkolenie. Chociaż pół godzinny poślizg to norma, bo nikt nie jest na czas. Szkolenie prowadzę ja, a asystuje mi Robert jako tłumacz i drugi trener. Robert nie znał się za bardzo na komputerach zanim przyjechałem, ale plan jest taki, że jak wyjadę sam będzie prowadził takie szkolenia.

W przerwie szkoleń wyskakuję na obiad. Zawsze jest szwedzki stół, a na nim do wyboru po kolei jak stoją misy:

  • surówka z marchewki
  • ryż
  • makaron
  • frytki
  • różne rodzaje bananów (ale takich słonych, odpowiednik naszych ziemniaków)
  • fasola
  • kasawa (to te coś co myślałem, że to szpinak; polecam bo jest pycha)
  • czasem fasolka szparagowa
  • sos a w nim kawałki wołowego mięsa

Można brać ile się chce, a kosztuje to 2 dolary. Nie wiem gdzie oni to mieszczą, ale Rwandyjczycy bez przzesady nakładają sobie na talerz stertę wysoką na ponad 10 cm. Ja jem zymbolicznie raczej. Wczoraj wyjątkowo mało, po tym jak w misce z fasolą wystraszyłem karalucha. Afrykański klimacik: w Polsce by zaraz lokal pewnie zamknęli. Tutaj Maombi zadbał aby karaluchowi przypadkiem nic się nie stało i pozwolił swobodnie spacerować po stole.

17:00 – koniec zajęć, wracam powoli do domu

18:00 – zachodzi słońce (teraz gdy to piszę jest 18:35 i jest już ciemno). Chwila relaksu przed komputerem. Mycie się, przygotowanie materiałów na jutro na szkolenie…

21:00 – Samuel przynosi kolację (mniej więcej to samo co na obiad plus herbata bawarka). Przed 22:00 z Kigali wraca Agathe i Innocent, jemy, rozchodzimy się do pokoi.

23:00 – wszyscy pozostali już śpią, ja zasypiam po północy. Rekord padł wczoraj gdy bez snu doczekałem wschodu słońca o szóstej rano.

Tak to wygląda w teorii. W praktyce codziennie coś się sypnie. Albo brak prądu i nie ma zajęć, albo ludzie się spóźniają, albo Innocent nie ma czasu się uczyć WWW, albo Robert zapomni, że dzień w dzień powinniśmy mieć lekcje kinyarwanda… Albo wybuchnie pożar…Albo leżę w szpitalu…

Ale tak tu jest.

I po pożarze. Strażak Samuel.

I po pożarze. Strażak Sam(uel).

2 Komentarze »

Goście jadą

Goście jadą! Wczoraj w komentarzach na blogu zobaczyłem wpis, że ludzie z fundacji Simba Freinds są właśnie w Kigali i chcą się ze mną spotkać. Już jesteśmy umówieni na piątekw Nyamata (przynajmniej zobaczą jakieś fajne miejsce, a nie tylko Kigali). Fajnie, w końcu pierwszy raz od półtorej miesiąca pogadam sobie z kimś w cztery oczy po polsku 🙂

Trochę pech, bo wnioskując z daty i godziny wysłania ich wiadomości mniej więcej w tym samym czasie właśnie wysiadałem z  busa, którym wróciłem z Kigali. Rano zabrałem się z Paulem by w końcu podjąć pieniądze z Western Union. W Nyamata też jest oddział, ale nie działa. Postanowiłem wrócić busem, bo nie chciałem kolejnego dnia spędzić w samochodzie czekając wszędzie na Paula.

Po drodze do, Paul miał coś do załatwienia w miejscowości Ntarama, więc skorzystałem z okazji i zwiedziłem tamtejszy Memorial Site czyli miejsce pamięci ofiar ludobójstwa. Kiedyś pokażę Wam wraz ze zdjęciami. Tylko nadmienię jeden szczegół. Przewodnik zaprowadził mnie do budynku, który był szkółką niedzielną i pokazał bordową plamę na ścianie. Powiedział, że w to miejsce przez całą dlugość sali Hutu rzucali o ścianę dziećmi.

W samym Kigali udało mi się podjąć owe pieniądze, zamienić po dość dobrym kursie część na franki (551FRW = 1 USD) i Paul zdąrzył mnie jeszcze zabrać do wielkiego sklepu który przypomina nasze Carrefour pod wieloma względami: jest wszystko od telewizorów i pralek po masło i jest tak samo jak w Polsce drożej niż w innych sklepach. Ale zrobiłem sobie małe zakupy, z których najbardziej zadowolony jestem suszonych ananasów.

To tyle wpisu właściwie o niczym. Żeby nie było tak nudno, wzrokowcom wrzucam zdjęcia jak wyglądają tutejsze krowy.

W tym kraju nie ma koni (za wyjątkiem jednego przyjezdnego z Polski), więc krowy pełnią także funkcje pociągowe.

W tym kraju nie ma koni (za wyjątkiem jednego przyjezdnego z Polski), więc krowy pełnią także funkcje pociągowe.

Słynne krowy, historycznie należące do warstwy społecznej Tutsi, wyglądają inaczej niż nasze polskie krasule, ale muszę powiedzieć, że czasem widuję i takie jak nasze. W porównaniu z tymi tutaj, nasze to prawdziwe bydlaki. Te są skromniejszych rozmiarów, ale za to niektóre mają naprawdę olbrzymie rogi, tak jak ta tutaj:

Czy to inna rasa czy inny gatunek niż krowy ze zdjęcia wyżej?

Czy to inna rasa czy inny gatunek niż krowy ze zdjęcia wyżej?

Funkcja krów w Rwandzie jest różnoraka. Ich mleko to podstawa tutejszego wyżywienia; jak mówią mi Rwandyjczycy potrafią przeżyć kilka dni pijąc tylko je i nic nie jedząc. Jak wiecie dodają je do każdej herbaty (a właściwie herbatę dodają do mleka), aż muszę prosić abym mi zrobili na wodzie. Krowy oczywiście też są zjadane.

Krowy pełnią też funkcję społeczną. Ten kto ma dużo krów, ten jest bogaty. Tak jak pisałem każdy ma tu jakąś krowę. Kiedyś zaczepił mnie na ulicy starzec prosząc o pieniądze, a Paul odpowiedział bym mu nie dawał, bo ma on najwięcej krów w Nyamata.

Krowy to też obiekt wypożyczany niegdyś przez Tutsi dla Hutu. Relacja taka nazywała się ubuhake i nie miała nic wspólnego z niewolnictwem. Tutsi, posiadacz krów wypożyczał je dla swoich klientów Hutu. Ci mu za to płacili na różne sposoby, ten z kolei w zamian chroniąc swoich klientów obejmował ich rodzinę protekcją. Słowo Hutu niegdyś było synonimem słowa „klient”.

Oczywiście jednak gdzie mamy podział na posiadaczy i na nie-posiadaczy pojawia się bunt tych biedniejszych (vide przedwojenna sytuacja z bogatymi Żydami, zresztą czy nadal się nie mówi, że to Żydzi rządzą Polską 😉 ). Traf chciał, że akurat idealnie wykorzystali te rożnice kolonizujący Rwandę Belgowie i krok po kroczku doszło do wzajemnego mordowania się. Ale to już temat na inną opowieść.

* * *

Jeśli chodzi o artykuł przez wszystkkich czekany to muszę napisać, że pracuję nad nim z zapałem, ale wciąż nie widać końca. To znaczy już wiem, co jeszcze w nim brakuje, ale to co najmniej 4 strony A4 (jak dotąd zapisałem już dziesięć, więc uprzedzam, że będzie to dłuższa lektura). Myślę, że po niedzieli wszystko już będzie, w weekend może wypuszczę jakiś zanętowy fragment 🙂 Taki odpowiednik filmowego „trailera” 🙂

4 Komentarze »

W moich butach mieszkają potwory

W moich butach mieszkają potwory. Głęboko w moich butach skryły się oślizgłe bezmuszlowe mięczaki. Są drapieżne i jadowite. Muszę je delikatnie wystukać ze środka. W moich butach mieszkają jaszczurki. Rysiek mówi, że nie wie jak dojechać do galerii białej. Mówię by jechał białostocką koleją miejską, ale nagle zdaję sobie sprawę, że przecież nie wiem na której stacji trzeba wysiąść.

Jedziemy więc autobusem, a ja sobie przypominam o jaszczurkach w moich butach. Zdejmuję buty. Moje buty to jaszczurki, w których mieszkają inne małe, złe i jadowite jaszczurki. Chwytam dobre jaszczurki w dłonie i zastanawiam się czy mam je zdusić by zabić te złe w środku. Dobre jaszczurki patrzą na mnie i czekają co zrobię.

Budzę się. Jest poniedziałek przed południem i czuję się już lepiej. Słaby, spocony ale siadam i przygotowuję prezentację na dzisiejsze zajęcia. Jem pączka z wczoraj, ale czuję, że chyba przeceniam siły. Pakuję się i idę do telecentrum z planem, że zostawię tam rzeczy i pójdę dalej do szpitala na odwleczoną wizytę.

Do telecentrum dochodzę strasznie zmęczony więc siadam i piję wodę. Jedna butelka to za mało, bo nadal nie mam sił. Biorę drugą i idę do szpitala. Innocent powiedział, że Paul gdzieś pojechał i będzie po trzeciej; za późno.

Widzę Paula po drodze, ale obaj idiotycznie stwierdzamy, że dojdę sam. Do szpitala jest jakieś 400 metrów.

Po 400 metrach padam na krzesło przed lekarzem cały spocony i ziejąc jak maratończyk. Chciałbym się gdzieś położyć. Lekarz proponuje zbadać kał, bo mówi, że to jakaś infekcja. Od rana mam potężną biegunkę.

Idę najpierw zapłacić za badanie. Stoję i czekam na wypisanie papierków i coraz bardziej kurczowo wbijam palce w parapet. Szybciej bo zaraz upadnę. Ale nikt się nie spieszy. Nagle zaczynam czuć ogień w środku uszu i wpadam w panikę, jest taki wyraźny. Czy to krew? Nie, to nie krew. Zaraz upadnę więc resztką sił odwracam się i siadam na krześle porzucając plecak, kasjera i pieniądze. Spuszczam głowę między kolana, podnoszę i mówię by ktoś zawołał lekarza. Ale ludzie tylko patrzą i nic nie robią. Spuszczam głowę znowu i siedzę nie wiem ile.

Woła mnie kasjer do okna. Zabieram wszystko i idę do laboratorium. Jest już lepiej, poza zmęczeniem. Cały czas dyszę.

Dziesięć minut później stoję w laboratorium czekając na wynik i wiem, że nie dam rady. Siadam na krześle i wszystko wraca. Ogień w uszach. Nie dam rady nawet siedzieć, zaraz zemdleję. Mówię o tym laborantowi. Mówi, że zabierze mnie do lekarza, pyta czy dam radę iść. Kłamię, że tak.

Wiszę na laborancie, ale on wcale się nie spieszy. Wiem, że w tym tempie na pewno nie dojdę, przestaję widzieć. Mówię laborantowi, że nie dam rady, odpycham go i siadam skulony pod ścianą. Ogień w uszach przeradza się w straszny pisk. Patrzę na swoje dłonie, które nagle zaczęły potwornie mrowić. Dyszę z prędkością światła. Co mi jest? Nagle robi się jasno i chyba tracę przytomność.

Jestem na łóżku i wiozą mnie do lekarza. Dłonie mnie mrowią, a uszy palą. Cały jestem zlany potem. Wpadam w panikę, bo nie znam tych objawów; myślę o najstraszniejszych chorobach Afryki, tych, które nagle zabijają. Ale jestem w szpitalu przecież.

Są kłopoty ze zmierzeniem mi ciśnienia. Przy trzeciej próbie wynik jest 80 na 55, mało. Ale czuję się już dobrze, więc wszystko mi się wyjaśnia. Biegunka mnie odwodniła do tego stopnia, że krew to już same krwinki z namiastką osocza. Biało – czerwona palpa z trudem przeciska się przez naczynia i gdy tylko wstanę, w drodze do mózgu się poddaje. Ostatnią deską ratunku jest wycofanie krwi z niepotrzebnych narządów by podnieść jej ciśnienie w innych miejscach. Niedokrwione dłonie zaczynają mrowić jak niedokrwiona noga, gdy się źle usiądzie. To tylko moje domysły, ale chyba słuszne. Wczorajsze wysokie wyniki poziomu krwinek to tak naprawdę niski poziom osocza.

Ostatnie zdanie potwierdza sam lekarz i aplikują mi kroplówkę z solą fizjologiczną; po każdej kropli jest lepiej. Ale lekarz też mówi, że w kale znaleziono krew. Przypominam sobie groźny slajd ze szkolenia w MSZ. „Krew w kale lub moczu: idź do lekarza”. Jestem u lekarza, a on mi mówi, że to zapewne salmonella; będą mnie jednak leczyć też na malarię. W moich żyłach mieszkają potwory. Ładują we mnie kolejne butelki metronidazolu i chininy. Staś przyniósł Nell chininę i teraz już wszystko będzie dobrze.

Ale z biegiem czasu nie jest dobrze. Kolejne razy trzymając się ścian ledwo dochodzę do ubikacji. Leżę na łóżku, pocę się, trzęsę. W uszach słyszę dzwonienie, wymiotuję. Mam gorączkę i wrażenie jakbym znikał od środka. Zjadam banana i go zwracam. Woda jest ohydnie gorzka – ale to efekt wpompowanego metronidazolu. Z godziny na godzinę jest coraz gorzej, leżę w kałuży potu. Kolejna diagnoza – malaria. Przed północą zapada decyzja o przewiezieniu mnie do szpitala w Kigali.

O drugiej w nocy w końcu zasypiam na którymś piętrze King Faisal Hospital.

Dziś czuję się o wiele, wiele lepiej. Właśnie kończę pisany od trzech godzin jedną ręką (jestem cały pokłuty welflonami) wpis na blog. Męczy mnie tylko biegunka, może trochę mi się kręci w głowie. Piękne śniadanie jeszcze smakowało po lekach okropnie i nie skończyłem go, ale przy obiedzie mało się nie rozpłakałem. Makaron, mielone mięso na nim, marchewka z zielonym groszkiem i sok owocowy. Nie dość, że od miesiąca co najmniej nic takiego nie jadłem to jeszcze wrócił smak.

Szpital jakiego nie powstydziłby się Białystok. Pierwszy raz jestem w Rwandzie na piętrze innym niż parter, za oknem widok na góry. Obowiązuje język angielski, zarówno w kontaktach z pacjentami jak i wśród personelu. Obsada międzynarodowa, to dlatego. W Nyamata większość lekarzy wyglądała na młodszych ode mnie. W Kigali mój lekarz prowadzący zapewne byłby już siwy, gdyby nie był zupełnie łysy.

Spokojnie mi mówi, że wszystkie objawy wskazują na salmonellozę, ale będą mi też podawać silny środek antymalaryczny. Jednym mnie tylko zmartwił. Czuję się tak jakbym najpóźniej jutro miał wyjść. Tymczasem zapytany ile czasu trwa leczenie salmonelli, odpowiedział, że od tygodnia do 10 dni.

No trudno. Szkoda ledwo zaczętych zajęć z nauczycielami, ale Innocent ich ponoć już przejął. Posiedzę sobie tutaj, porobię mu i sobie materiały do szkoleń (mam plan wrzucać je też na bloga). I w końcu porządnie sobie podjem. Problem to zakamuflowana możliwość.

12 Komentarzy »