Pierwsze słowa po polsku usłyszałem we Frankfurcie nad Odrą. Niestety nie udało mi się znaleźć żadnego ładnego połączenia z Berlina do Warszawy, bo na bez przesiadkowy musiałbym czekać chyba z 10 godzin. A tak tylko wszedłem na peron na dworcu głównym w Berlinie i już jechałem. Tyle, że najpierw do Frankfurtu, gdzie musiałem znaleźć autobus zastępczy do Rzepina, skąd musiałem znaleźć pociąg do Poznania, gdzie z kolei musiałem przesiąść się na InterCity do Warszawy. No ale jakby nie było byłem właśnie w podróży z miejsca, w którym według większości ludzi w Polsce jest jeszcze gorzej pod względem komunikacji niż w Europie. Jeśli udało mi się wyjechać z Rwandy, uda mi się też dotrzeć do Białegostoku, jakieś 50 kilometrów od geograficznego środka naszego kontynentu.
Autobusu we Frankfurcie musiałem niestety trochę poszukać. Niemcy są tacy sami, jacy byli gdy wyjeżdżałem. Na pytanie „Do you speak english?” (Czy mówisz po angielsku), odpowiadają niemieckim „Ja” (Tak) i na kolejne angielskie pytanie, gdzie mogę znaleźć autobus, dalej mówią po niemiecku. „Englisch, bitte” ich rozbraja i już dalej nic nie mówią.
Wypatrzyłem jednak jakiś wielki PKS na polskich numerach. Walizka ciężka jak cholera, więc zostawiłem ją kilka kroków za sobą, zapukałem w drzwi i pytam po polsku kierowcę czy jedzie do Rzepina. Mówi, że tak. Wróciłem się więc znów te kilka kroków po bagaż, a kierowca z wrzaskiem:
– Wchodzisz czy nie wchodzisz?! Bo mi ciepło ucieka!
Mówię, że wchodzę tylko po walizkę wróciłem.
– Ale gdzie mi się tu z tym ładujesz?! Wwal to do bagażowego! – wrzeszczy dalej.
Uśmiecham się tylko i idę gdzie mi wskazano. Wieje chłodem, ale w środku mam jeszcze afrykańskie ciepełko. Nie dam się spolszczyć.
* * *
Przyjaciel spotkany w Warszawie nie jest zadowolony, że nie napiję się z nim. Choćby pół piwa.
* * *
Kilka pierwszych godzin po obudzeniu w domu mamy. Wyszedłem odwiedzić kilka miejsc. Zajdę do swojego mieszkania, bo słyszałem, że są jakieś problemy z lokatorami. Zajdę do Wojtka zapytać co słychać. I do Roberta to samo, ale też odebrać swój polski telefon. Jest chłodno i szaro, mży, wieje wiatr. Cholerna pogoda. Trawa ma kolor zgniłozielony, drzewa nie mają liści, a ścieżki to błotnista breja. Myślę, że muszę zrobić temu wszystkiemu zdjęcie i wysłać do Rwandy, żeby zobaczyli jakie to nienormalne, że wszyscy oni chcą jechać do Europy.
Zaszedłem do kiosku kupić bilety; nie wiem jak teraz z kanarami, dawno mnie nie było. Poza tym z trzystoma złotymi na koncie, lepiej nie ryzykować.
Wieje, a pani w kiosku uchyla mi szybkę.
– Tak? – mówi do mnie zapewne jakaś głowa znad tego wciśniętego w wełniany sweter brzucha w okienku.
– Dzień dobry! Poproszę dwa bilety normalne.
– Cztery złote.
Podaję, dostaję bilety i dostaję resztę. Zasuwana pośpiesznie szybka ucina moje „Dziękuję!”.
Odgrażałem się Paulowi, że musi przyjechać do Polski i zobaczyć jak wygląda fachowa, szybka obsługa klientów. Tymczasem to pani z kiosku mogłaby się przejechać do Rwandy po lekcje.
* * *
Czuję się jak wybudzony z narkozy. Wiem, jakie to uczucie, bo miałem operację i jest niemal tak samo. Trochę jeszcze jakby we śnie, chrzanisz wszystko co cię otacza, choć wiesz, że jest już zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy zasnąłeś. Snułem się powoli w mżawce z jednego domu do drugiego starając się nie myśleć o niczym. Trzeba powoli rozruszać dopiero co założone szwy na urwane niedawno coś tam.