OK, nie będę ukrywał, że powrót do Polski całkiem nieźle dał mi po nerach i po nastroju. Widziałem, że będzie źle, jedynie nie spodziewałem się, że aż tak. Ostatnie dwa dni spędziłem nie wychodząc w ogóle z domu, siedząc cały czas pod ciepłym kocem. A ostatni tydzień dobijało mnie wiele różnych rzeczy.
Drażnił mnie telewizor. Pstrykam sobie między kanałami i trafiam na TVN, w którym juror z programu „You Can Dance” zaproszony do porannego studia tłumaczy jakie to ważne aby mężczyzna potrafił dobrze tańczyć. W reklamie dziewczyna przejmuje się, że ma białe plamy pod pachami od dezodorantu. Jeszcze ktoś inny mówi, że niezwykle istotne jest to, aby przed urządzeniem mieszkania dokładnie rozplanować rozstawienie mebli, tak by odpowiednio wpływały na naszą aurę.
Nie, drogi jurorze i reszta mądrych ludzi z telewizji. To nie jest ważne. To jest niesamowicie trywialne. Lakier na telefonie może sobie spokojnie blaknąć i pozwólmy mu na to. Kobieta ma prawo przybrać tyle kilogramów, czy tyle kilogramów stracić, ile sama będzie miała ochotę; telewizja nie musi jej tego podpowiadać. Te wszystkie porady to teraz w mojej opinii fanaberie bogatego społeczeństwa. Sztuka dla sztuki, gadanie o byle czym, aby tylko gadać. Nawet nie chce wspominać o konsumpcyjnym podłożu porad typu „mężczyzna musi się zapisać na kurs tańca”, „posiadacz telefonu bez super hiper aparatu cyfrowego powinien się zastanowić czy nadal zalicza się do wyższych sfer warszawki”.
Siostra mi mówi, że muszę wyrzucić lokatorów, sprzedać samochód na złom i zapisać się do urzędu pracy jako bezrobotny. Wszystko jednym tchem, w dwudziestej godzinie pobytu w Białymstoku. Właśnie sieknął mnie po twarzy mróz. Chwilę temu trzeba było kombinować co zrobić aby się nie przegrzać, a teraz trzeba kombinować co zrobić aby nie zamarznąć. Chwilę temu byłem – co tu kłamać – VIP-em w środku Afryki, a teraz mam się ustawić w kolejkę do pośredniaka. Żadnego czyśćca, żadnej fazy przejściowej. Nikt mnie nie pyta co chciałbym teraz robić, tylko każdy mówi co robić muszę.
Chciałoby się jeszcze trochę powspominać, a nikt nie daje na to czasu.
* * *
Ale dobra, dość tego. Czas wyciągnąć stare powiedzenie, jakim się kierowałem od dość długiego czasu: „każdy problem to zakamuflowana możliwość”. Dość z tym użalaniem się nad sobą.
Niniejszym publicznie oświadczam, że biorę się do kupy i zaczynam szukać dobrych stron obecnej sytuacji. Fakt, że jeszcze nie do końca wiem co mam znaleźć, ale nie znaczy to, że nie znajdę. Ponoć organizmy żyjące w chłodniejszym klimacie żyją dłużej 😉
Górnolotnie napiszę, że coś się we mnie przez te trzy i pół miesiąca zmieniło. To prawda. Z obecnej perspektywy inaczej patrzę na ludzi, których widziałem do tej pory i inaczej patrzę na siebie. Nieco napisałem o tym w artykule „Oduczanie”. Rozumiem trochę więcej, trochę zwolniłem w wyścigu szczurów (nie wytłumaczę Wam teraz tego, ale z perspektywy Rwandy zrozumiałem, że niestety wszyscy w nim bierzemy udział).
I najbardziej po głowie mi chodzi myśl, że „wiem, że nic nie wiem”. Liznąłem troszkę świata, ale nadal wiem, że to tak naprawdę mało. Wyrwałem się tylko na chwilę z codziennego schematu. Taka malutka Rwanda nauczyła mnie tak wiele. Teraz sobie myślę jak wiele mógłbym się jeszcze nauczyć. Ech, cudownie by było zamieszkać na kolejne trzy miesiące w amazońskiej indiańskiej wiosce, w domu z ludźmi w Iranie, lub gdzieś na głębokiej prowincji Chin, Wietnamu czy Korei. Stuprocentowo jestem pewien, że po takim doświadczeniu znów bym patrzył na kolejne sprawy z punktu, o którym teraz nawet nie wiem, że istnieje.
* * *
Najbardziej w Rwandzie otworzyłem oczy na kwestię stosunków między ludźmi. Na imprezy. Urodziny czy inne uroczystości. Teraz sobie myślę, że w Polsce tak naprawdę w dupie mamy solenizantów i jubilatów. Liczymy się sami dla siebie. Urodziny to ma być kolejna okazja do własnej przyjemności.
Już wiem, że część z Was sobie mówi: co ty chrzanisz, człowieku; u mnie to jest inaczej. I ja to doskonale rozumiem. Ba, gdyby mi ktoś coś takiego jak wyżej napisał pół roku temu, pewnie powiedziałbym to samo. Tyle, że teraz, po urodzinach Pacifique, po uroczystości pożegnania mnie myślę inaczej. Żałosne wydaje mi się wręczanie kwiatów w progu, buźka – buźka, „wszystkiego najlepszego bla bla bla” i lecimy zobaczyć kto już przyszedł, kto jeszcze przyjdzie, nalewamy kieliszek wina i do przodu. Urodzinowe obowiązki odhaczone, czas się zająć upiciem samego siebie i własną przyjemnością. Rzecz jasna zaśpiewamy potem jeszcze trzy razy „Sto lat”, tym głośniej im mniej już mamy w butelce.
* * *
Dobra, jeszcze raz: dość tej żółci i żalenia się nad samym sobą 🙂 Czas przejść od słów do czynów. Mam kilka fajnych pomysłów „co by tu” i uprzedzam, że część będzie z Waszym udziałem 😉 Mam nadzieję, że porobimy coś wspólnie, co naprawi choć jeden obluzowany trybik w tym świecie. Ale szczegóły wkrótce.
* * *
Szedłem sobie do sklepu ze słuchawkami w uszach, gdy zaczepił mnie jakiś pan na ulicy. Zatrzymałem się, wyjąłem słuchawki i poprosiłem by powtórzył. Pan dość bardzo nieskładnie zaczął mi coś udowadniać. Coś o jakimś Krzyśku Kowalskim, że ja go przecież znam, czy coś. Chwiejąc się , chciał mi nawet chyba rękę uścisnąć, ale podziękowałem panu, przeprosiłem, że niestety nie wiem o co mu może chodzić i poszedłem dalej.
Poszedłem wesoły. Znów przez chwilę byłem muzungu 😉
Cóż. Jaki kraj, taki muzungu.