Spod mojego łóżka wyskoczyło coś i z prędkością błyskawicy i z odgłosem biegnącego stada krasnoludków przemierzyło kawałek podłogi by z impetem wbić się w zgromadzoną przeze mnie w rogu pokoju stertę leków, bandaży, kosmetyków i innych puszek. Kątem oka zdążyłem tylko zauważyć, że mogła to być nieco mniejsza mysz. Sekundę później zaczęła rozpychać się w stercie wywracając z brzękiem sporą puszkę pianki do golenia i pojemnik ze środkiem przeciw komarom. Widziałem jak poruszają się bandaże i opakowanie z płatkami kosmetycznymi, słyszałem jak szeleszczą twarde opakowania leków. Co innego mogłoby mieć tyle siły jeśli nie mysz?
Chwyciłem ze stolika latarkę i może nieco nierozsądnie, ale w pośpiechu boso podszedłem do rogu pokoju. Zapaliłem światełko. Karaluch! Byczy karaluch, który pod wpływem skierowanego na niego światła zaczął jeszcze bardziej zakopywać się w składowisku. Teraz na własne oczy widziałem jak ustępują mu kolejne przedmioty i wywraca się kolejny spray. Ale silna bestia! Zdecydowanie większa od mojego kciuka. Nasze polskie, akademikowe karaluchy poznałem raczej powierzchownie, ale jestem pewien, że są od niego przynajmniej o połowę mniejsze.
Szans na jego zabicie już nie było, bo skrył się gdzieś głęboko, ani mi samemu niespecjalnie chciało się mieszkać tu z naprawdę sporych rozmiarów rozkwaszoną plamą. Ale bydlakowi nie daruję, zwłaszcza, że chwilę temu w popłochu przemaszerował po mojej maszynce do golenia. Brrr. Całe szczęście, że szczoteczkę do zębów zawijam szczelnie w bawełnianą chusteczkę.
Bez żadnego planu co zrobię potem, zacząłem klapkiem rozgrzebywać zbrukaną stertę kosmetyczną. Wystraszony zwierz czmychnął wzdłuż ściany, wspiął się (!) po torbie od laptopa i zatrzymał się na łóżku czekając co będzie dalej. Czymś go przygnieść, tak żeby nie schował się gdzieś zaraz, gdzie go już nie dopadnę, ale czym? Największe co mam, co mogłoby go uwięzić, to pokrywka od pianki do golenia, którą przed chwilą karaluch sam wywrócił. Ściągnąłem ją z puszki i celnie trafiłem owada. Niestety – nie mieści się! Nie tylko odnóża, ale i spora część tułowia wystaje poza obwód nakrywki. Ostrożnie aby go nie rozgnieść, zacząłem poruszać pokrywką, aż ten wspiął się w jej wnętrzu. Teraz wystarczyło przez szerokość pokoju sięgnąć po jakąś książkę ze stołu by uwięzić go od dołu i wynieść poza mieszkanie.
Zawartość pułapki wyrzuciłem przez próg w ciemną noc i tylko usłyszałem jak uderza o kamienne podwórko i po chwili drepcze w nieznanym mi kierunku. Wróciłem do pokoju.
…By przekonać się, że na ścianie siedzi kolejny, lecz mniejszy osobnik. Wzdychnąłem i zabrałem się za kolejną eksmisję. A Paul mówił, że będę miał pokój tylko dla siebie.

Martwy karaluch (ale nie ten sam). I wszędobylskie mróweczki
* * *
Przez szerokość pokoju sięgnąłem do stolika? Sterta kosmetyków w rogu pokoju? Tak. Myślę, że to dobra okazja opisać jak mi się tu mieszka.
Dom składa się z korytarzy, namiastki łazienki i czterech pokojów: dwóch większych i dwóch mniejszych. Mi przypadł jeden z mniejszych, drugi mały wziął Innocent, a dwa duże to lokum dla Agathe i szefa. Póki był bez mebli wydawał się większy, a teraz – po wniesieniu sprzętów – przypomina raczej celę i… nadal jest bez mebli. Mierząc długością mojego ciała leżącego na łóżku, zgaduję, że pokój jest na trzy metry szeroki i cztery długi. Posiada jedne drzwi, jedno okno, jedno łóżko i jeden mini stolik. I to wszystko. Między łóżko (jak na złość dwuosobowe, przez co zajmuje bez kitu ponad połowę powierzchni podłogi) i ścianę ledwo wcisnąłem torbę na laptopa oraz pionowo postawioną walizkę, w której wszystko przywiozłem i która teraz robi za drugi stolik. Stolik ma szerokość jednego łokcia (długość ciała… łokcie… wracamy do pierwotnych form pomiaru, ale innych możliwości tu nie mam) i długość dwóch i pół. Połowę jego powierzchni zajmuje sterta ubrań, drugą połowę okulary, aparat, latarka, książki i inna drobnica układana codziennie w coraz to nowszych aranżacjach. I tak źle, i tak nie dobrze.
Pozostała powierzchnia to podłoga, po zajęciu przez łóżko, walizkę i stolik mająca długość mojego ciała i szerokość taką, że otwierającym się drzwiom brakuje mniej niż długość dłoni by otarły się o łóżko. W jednym jej kąciku zgromadziłem kosmetyki i leki, z racji braku innego miejsca, w drugim kącie, przy nodze stolika stoi papierowe opakowanie po żarówce pełniące funkcję kosza na śmieci. Idealnie się tu komponuje swoim rozmiarem.
I to koniec umeblowania. Z racji ciasnoty strasznie żałuję, że nie mam chociaż parapetu, na którym mógłbym co nieco postawić. Otwarte do wewnątrz całą dobę poły okna (w oknie znajduje się w miarę szczelna siatka chroniąca przed komarami) robią za wieszak na ręcznik i koszulkę.
Cierpiących na klaustrofobię uspokajam: wychodzimy na zewnątrz. Nie będę już się rozwodził nad plamami na ścianach, pozostawionymi zapewne przez zabitych dziadków i pradziadków karalucha z początku opowieści.
Korytarze są spore. Zapomniałem dodać, że mamy też bardzo duży living room. Tyle, że pusty. Cztery fotele, stolik nieco większy od mojego i mały kredensik z szufladami. W jednej z nich, w opakowaniu od szczoteczki do zębów mieszkają świerszcze. W jednym z korytarzy, tuż koło moich drzwi jest półka na obuwie (już w całości zajęta), kosz na pranie i kosz na śmieci (a tak naprawdę ozdobna torba po którymś prezencie dla Pacifique). Więcej bibelotów nie ma. Brak jest nawet lustra na ścianie czy wieszaka na ubrania; to nie tak, że zapomniałem o nich nadmienić. Wierzcie mi: moje mieszkanie w Polsce w porównaniu z tym tu cechuję się dość sporym przepychem. W Polsce rzeczy na ziemi trzymam z wyboru, tu z konieczności 😉

Pokój dzienny, tyle, że wieczorem
Z jednej strony przez pokój dzienny można wyjść na mały taras, czy raczej ganek z niskim murkiem dookoła. Przed nim jest kawałek wysuszonego trawnika z drzewem pozbawionym liści; zapewne czeka na porę deszczową.

Nasz dom od frontu. Ganek, suchy trawnik i suche drzewo
Z drugiej strony korytarzem można wyjść (a nawet trzeba jak się chce opuścić dom, bo drzwi na ganek są niemal zawsze zamknięte od środka na kłódkę) na wybrukowane niewielkie podwórko z tyłu budynku. Od ściany domu do ściany przeciwległego budynku z toaletą i pomieszczeniami, których jeszcze nie poznałem zawsze rozwieszone jest pranie. Lubię ten kawałek naszego obejścia; nawet mimo groźnie pobrzękującego ogromnego trzmiela, który mieszka w podziurawionej jak zakazany tu żółty ser krokwi małego zadaszenia.

Budynek w podwórku (fragment)
W każdym z okien domu są kraty. W ogóle nie widziałem tu w całym kraju okna bez krat. Nawet wielkie szklane witryny salonu samochodowego Toyoty są zakratowane. Przed domem jest żeliwny płot, zakończony ostrymi grotami i poprzetykany słomą. Wykończenia górne płotów to bardzo ciekawy temat i kiedyś będę musiał to obfotografować. U nas są groty, bywa drut kolczasty, a w wydaniu ekonomicznym w ceglany mur od góry wmurowane są na sztorc kawałki potłuczonego szkła. Przy tej finezji zastanawia mnie dlaczego wszystkie bramy podwórek są zawsze otwarte?
To tyle w tym temacie. Łazienkę i inne sanitariaty opiszę w osobnym wpisie, bo są ciekawe same w sobie na tyle, że można się rozpisywać.
Mimo wszystko nie narzekam. Takich mniej więcej warunków tu się spodziewałem i nie ma tu dla mnie zaskoczenia. Ciasne, ale własne! Przynajmniej tak twierdzi karaluch.