Posts tagged Przyroda

Byłem w dolinie rzeki Akagera

Moje ulubione zdjęcie z doliny. Tużycowate zarośla, wśród których wszędzie wyłania się dym wypalanych poletek pod uprawę fasoli. To zdjęcie specjalnie wrzucam w wielgachnym rozmiarze, więc kliknijcie i powiększcie. Ja sobie ustawiłem jako tapetę.

Moje ulubione zdjęcie z doliny. Tużycowate zarośla, wśród których wszędzie wyłania się dym wypalanych poletek pod uprawę fasoli. To zdjęcie specjalnie wrzucam w wielgachnym rozmiarze, więc kliknijcie i powiększcie. Ja sobie ustawiłem jako tapetę.

Kurcze, przez tego bloga, przez to, że ja piszę, a Wy czytacie, że komentujecie cały czas mam wrażenie, że wszystko wiecie co się u mnie dzieje. Nawet jak o tym nie napiszę na blogu.

Na przykład mam wrażenie, że wiecie, że we wtorek w końcu udało się spotkanie z nauczycielami. W jednej z kawiarni w Nyamata (dla niepoznaki nazwanej Cafe de Nyamata) nauczyciele mieli jakieś szkolenie w sali konferencyjnej i ja i Paul dostaliśmy dla siebie pięć minut na poinformowanie o możliwości odbycia szkoleń komputerowych i potem zakupu za symboliczną kwotę komputerów (50 dolarów sztuka, przy czym komputery nie są nowe). Tu bardziej Paul informował niż ja; ja robiłem tylko za dekorację jako ważny przybysz z dalekiego kraju. Wczułem się więc w rolę i starałem się robić tak ważną minę, jak tylko potrafię.

Szkolenie to jeszcze nic pewnego, ale wszystko jest na dobrej drodze. Teraz Paul musi udać się do jakiegoś biura od oświaty i uzyskać tam zgodę.

Nie wiecie też, że w sobotę wybrałem się w końcu do doliny rzeki Akagera w miejscu jej przecięcia przez drogę Nyamata – Kigali. Tam pojechałem busikiem (znalezienie go było prawie łatwe), a z powrotem postanowiłem wrócić pieszo, bo Paul mówił, że zajmie mi to około dwie godziny.

Tu ważna rada dla ludzi tak głupich jak ja. Jeśli macie zamiar kiedyś iść w na równiku w palącym słońcu w górzystym (pagórkowatym) terenie, lepiej dobrze się do tego przygotujcie. Myślałem, że wyzionę ducha, a jak doszedłem do telecentrum, wszyscy z politowaniem powiedzieli, że wyglądam jakbym szedł kilka dni przez pustynię. Półlitrowa buteleczka wody skończyła się jeszcze jak krążyłęm po dolince (przypomniałem sobie radę Obeliksa, że jedzenie lepiej nieść w sobie, a nie na sobie). Przy dwóch godzinach spaceru w górach, warto robić postoje, ja jednak się krępowałem. Już przy pierwszej próbie przycupnięcia sobie z nogami w rynsztoku otoczył mnie tłum autochtonów i po prostu stał i sobie patrzył z odległości plus minus trzech metrów ode mnie jak siedzę. Więc sobie poszedłem dalej i już więcej nie usiadłem.

Dobra, teraz jednak to co najciekawsze, czyli zdjęcia z wyprawy.  Większość z nich zrobiłem w dolinie, a nie po drodze, bo po drodze mijający mnie samochodem Paul zgodnie z wcześniejszą umową przechwycił aparat i pojechał do Kigali na wesele. Dlatego też musicie mi uwierzyć na słowo, że widziałem dwa piękne, purpurowe koliberki kompletnie bezszelestnie fruwające sobie tuż nad kępkami trawy.

Praczki i wędkarze. Za nimi most, już nie używany przez samochody. W tle między górami ponownie dym wypalanych trzcin.

Praczki i wędkarze. Za nimi most, już nie używany przez samochody. W tle między górami ponownie dym wypalanych trzcin.

Obecnie przez dolinę przebiega asfaltowa droga ciągnąca się od Kigali aż do granicy z Burundi. Jeszcze pięć mięsiecy temu jej nie  było.

Obecnie przez dolinę przebiega asfaltowa droga ciągnąca się od Kigali aż do granicy z Burundi. Jeszcze pięć mięsiecy temu jej nie było. Przy okazji zwróćcie uwagę: jesteśmy poza miastem, a wciąć widać ludzi. Wracając do Nyamata jedynie przez kilka minut nie miałem w zasięgu wzroku żadnego człowieka.

Te chłopaki też łowią ryby. Inna metoda, wielka płachta materiału służy jako sieć.

Te chłopaki też łowią ryby. Inna metoda, wielka płachta materiału służy jako sieć.

) Tak, słońce paliło praktycznie centralnie z góry.

Jakaś czapla, jeśli się nie mylę. Zwróćcie uwagę na długość cienia jaki rzuca na ziemię 🙂 Tak, słońce paliło praktycznie centralnie z góry.

Inne ujęcie drogi z pierwszego zdjęcia

Inne ujęcie drogi z pierwszego zdjęcia

Pani coś uprawia. Być może trzcinę cukrową. W Polsce cukier z trzciny jest frykasem. Ja tu innego nie widziałem. Musiałem im tłumaczyć, że u nas cukier jest biały.

Pani coś uprawia. Być może trzcinę cukrową. W Polsce cukier z trzciny jest frykasem. Ja tu innego nie widziałem. Musiałem im tłumaczyć, że u nas cukier jest biały.

Szersze ujęcie. Zarośla, a pomiędzy nimi małe poletka. W tle góry.

Szersze ujęcie. Zarośla, a pomiędzy nimi małe poletka. W tle góry.

Oto i główny wartki nurt rzeki. W dolinie jest sporo starorzeczy po obu jej stronach (wcześniejsi wędkarze i rybacy łowili na właśnie jednym ze starorzeczy).

Oto i główny, wartki nurt rzeki. W dolinie jest sporo starorzeczy po obu jej stronach (wcześniejsi wędkarze i rybacy łowili na właśnie jednym ze starorzeczy).

Stary, żelazny (gdy widziałem go z daleka, myślałem że jest drewniany) most nad rzeką.

Stary, żelazny (gdy widziałem go z daleka, myślałem że jest drewniany) most nad rzeką.

Pomyślałem sobie, że skoro za każdym razem w drodze do Kigali jedziemy mostem nowym, nieciekawym, przejdę sobie starym, co też zrobiłem. Dopiero na końcu zauważyłem, że siedzący panowie trzymają maczety.

Pomyślałem sobie, że skoro za każdym razem w drodze do Kigali jedziemy mostem nowym, nieciekawym, przejdę sobie starym, co też zrobiłem. Dopiero na końcu zauważyłem, że siedzący panowie trzymają maczety.

Ot taka sobie pocztówka...

Ot taka sobie pocztówka...

Starorzecza,...

Starorzecza,...

...starorzecza.

...starorzecza.

A tu ciekawe zjawisko.

A tu ciekawe zjawisko. Gdy szedłem i ktoś idący przede mną w tym samym kierunku zauważył mnie, zatrzymywał się i czekał patrząc, tak jakby krzyknął do niego z prośbą o poczekanie na mnie. Gdy go lub ją mijałem od razu zaczynał za mną iść. W efekcie szybko zacząłem słyszeć, że mam za sobą tłumek ludzi idących cicho zaraz za mną i wbijających w moje plecy swój wzrok. Scena jak z Forresta Gumpa gdy ten biegł przez Stany (tyle, że my szliśmy). Postanowiłem po cichu wyjąć aparat, obrócić się i z zaskoczenia zrobić zdjęcie. Parę osób czmychnęło lub też się odwróciło, ale mam nadzieję, że widać jakiej defiladzie przewodziłem 🙂

Wchodzę do jakiejś miejscowości na zboczu doliny rzeki. Niestety nazwy nie  pamiętam (wracając z nad rzeki do Nyamata mija się cztery lub pięć miejscowości). Nadal są ładne widoki, więc nie będę chował aparatu.

Wchodzę do jakiejś miejscowości na zboczu doliny rzeki. Niestety nazwy nie pamiętam (wracając z nad rzeki do Nyamata mija się cztery lub pięć miejscowości). Nadal są ładne widoki, więc nie będę chował aparatu.

)

Widok na dolinę, teraz już z góry. Na pewno nie widać tego na zdjęciu, ale strasznie mi się to podobało: zanikające w delikatnej mgiełce kolejne wzgórza, wśród nich wijąca się rzeka i liczne ogniska. Otwierać powiększone, właśnie postanowiłem, że muszę to Wam pokazać w nieco większym rozmiarze niż planowałem 🙂

Kolejny widok z góry, ale w innym kierunku. Widać drogę do Kigali. I znów fajnie zasnuwane dzienną mgłą góry.

Kolejny widok z góry, ale w innym kierunku. Widać drogę do Kigali. I znów fajnie zasnuwane dzienną mgłą góry.

ulepione z gliny na drewnianym rusztowaniu (czasem glina odpada i widać to) i często pokryte trzcinową słomą.

Po drodze mijam afrykańskie chatki, tak wyglądają niektóre z nich: ulepione z gliny na drewnianym rusztowaniu (czasem glina odpada i widać to) i często pokryte trzcinową słomą.

Widok ze szczytu wąwozu na dolinę w poprzek. To ostatnie zdjęcie tutaj, ale na komputerze mam dużo, dużo więcej. A wiecie, że Akagera jest źródłową rzeką dla Nilu? Jakbym wrzucił tu butelkę z listem, być może dopłynęłaby do Kairu. Nil bierze ponoć początek z jeziora Wiktorii, ale do niego wpada kilka rzek, w tym najdłuższa z nich - właśnie Akagera.

Widok ze szczytu wąwozu na dolinę w poprzek. To ostatnie zdjęcie tutaj, ale na komputerze mam dużo, dużo więcej. A wiecie, że Akagera jest źródłową rzeką dla Nilu? Jakbym wrzucił tu butelkę z listem, być może dopłynęłaby do Kairu. Nil bierze ponoć początek z jeziora Wiktorii, ale do niego wpada kilka rzek, w tym najdłuższa z nich - właśnie Akagera.

14 Komentarzy »

Cztery ściany

Spod mojego łóżka wyskoczyło coś i z prędkością błyskawicy i z odgłosem biegnącego stada krasnoludków przemierzyło kawałek podłogi by z impetem wbić się w zgromadzoną przeze mnie w rogu pokoju stertę leków, bandaży, kosmetyków i innych puszek. Kątem oka zdążyłem tylko zauważyć, że mogła to być nieco mniejsza mysz. Sekundę później zaczęła rozpychać się w stercie wywracając z brzękiem sporą puszkę pianki do golenia i pojemnik ze środkiem przeciw komarom. Widziałem jak poruszają się bandaże i opakowanie z płatkami kosmetycznymi, słyszałem jak szeleszczą twarde opakowania leków. Co innego mogłoby mieć tyle siły jeśli nie mysz?

Chwyciłem ze stolika latarkę i może nieco nierozsądnie, ale w pośpiechu boso podszedłem do rogu pokoju. Zapaliłem światełko. Karaluch! Byczy karaluch, który pod wpływem skierowanego na niego światła zaczął jeszcze bardziej zakopywać się w składowisku. Teraz na własne oczy widziałem jak ustępują mu kolejne przedmioty i wywraca się kolejny spray. Ale silna bestia! Zdecydowanie większa od mojego kciuka. Nasze polskie, akademikowe karaluchy poznałem raczej powierzchownie, ale jestem pewien, że są od niego przynajmniej o połowę mniejsze.

Szans na jego zabicie już nie było, bo skrył się gdzieś głęboko, ani mi samemu niespecjalnie chciało się mieszkać tu z naprawdę sporych rozmiarów rozkwaszoną plamą. Ale bydlakowi nie daruję, zwłaszcza, że chwilę temu w popłochu przemaszerował po mojej maszynce do golenia. Brrr. Całe szczęście, że szczoteczkę do zębów zawijam szczelnie w bawełnianą chusteczkę.

Bez żadnego planu co zrobię potem, zacząłem klapkiem rozgrzebywać zbrukaną stertę kosmetyczną. Wystraszony zwierz czmychnął wzdłuż ściany, wspiął się (!) po torbie od laptopa i zatrzymał się na łóżku czekając co będzie dalej. Czymś go przygnieść, tak żeby nie schował się gdzieś zaraz, gdzie go już nie dopadnę, ale czym? Największe co mam, co mogłoby go uwięzić, to pokrywka od pianki do golenia, którą przed chwilą karaluch sam wywrócił. Ściągnąłem ją z puszki i celnie trafiłem owada. Niestety – nie mieści się! Nie tylko odnóża, ale i spora część tułowia wystaje poza obwód nakrywki. Ostrożnie aby go nie rozgnieść, zacząłem poruszać pokrywką, aż ten wspiął się w jej wnętrzu. Teraz wystarczyło przez szerokość pokoju sięgnąć po jakąś książkę ze stołu by uwięzić go od dołu i wynieść poza mieszkanie.

Zawartość pułapki wyrzuciłem przez próg w ciemną noc i tylko usłyszałem jak uderza o kamienne podwórko i po chwili drepcze w nieznanym mi kierunku. Wróciłem do pokoju.

…By przekonać się, że na ścianie siedzi kolejny, lecz mniejszy osobnik. Wzdychnąłem  i zabrałem się za kolejną eksmisję. A Paul mówił, że będę miał pokój tylko dla siebie.

Martwy karaluch (ale nie ten sam). I wszędobylskie mróweczki

Martwy karaluch (ale nie ten sam). I wszędobylskie mróweczki

* * *

Przez szerokość pokoju sięgnąłem do stolika? Sterta kosmetyków w rogu pokoju? Tak. Myślę, że to dobra okazja opisać jak mi się tu mieszka.

Dom składa się z korytarzy, namiastki łazienki i czterech pokojów: dwóch większych i dwóch mniejszych. Mi przypadł jeden z mniejszych, drugi mały wziął Innocent, a dwa duże to lokum dla Agathe i szefa. Póki był bez mebli wydawał się większy, a teraz – po wniesieniu sprzętów – przypomina raczej celę i… nadal jest bez mebli. Mierząc długością mojego ciała leżącego na łóżku, zgaduję, że pokój jest na trzy metry szeroki i cztery długi. Posiada jedne drzwi, jedno okno, jedno łóżko i jeden mini stolik. I to wszystko. Między łóżko (jak na złość dwuosobowe, przez co zajmuje bez kitu ponad połowę powierzchni podłogi) i ścianę ledwo wcisnąłem torbę na laptopa  oraz pionowo postawioną walizkę, w której wszystko przywiozłem i która teraz robi za drugi stolik. Stolik ma szerokość jednego łokcia (długość ciała… łokcie… wracamy do pierwotnych form pomiaru, ale innych możliwości tu nie mam) i długość dwóch i pół. Połowę jego powierzchni zajmuje sterta ubrań, drugą połowę okulary, aparat, latarka, książki i inna drobnica układana codziennie w coraz to nowszych aranżacjach. I tak źle, i tak nie dobrze.

Pozostała powierzchnia to podłoga, po zajęciu przez łóżko, walizkę i stolik mająca długość mojego ciała i szerokość taką, że otwierającym się drzwiom brakuje mniej niż długość dłoni by otarły się o łóżko. W jednym jej kąciku zgromadziłem kosmetyki i leki, z racji braku innego miejsca, w drugim kącie, przy nodze stolika stoi papierowe opakowanie po żarówce pełniące funkcję kosza na śmieci. Idealnie się tu komponuje swoim rozmiarem.

I to koniec umeblowania. Z racji ciasnoty strasznie żałuję, że nie mam chociaż parapetu, na którym   mógłbym co nieco postawić. Otwarte do wewnątrz całą dobę poły okna (w oknie znajduje się w miarę szczelna siatka chroniąca przed komarami) robią za wieszak na ręcznik i koszulkę.

Cierpiących na klaustrofobię uspokajam: wychodzimy na zewnątrz. Nie będę już się rozwodził nad plamami na ścianach, pozostawionymi zapewne przez zabitych dziadków i pradziadków karalucha z początku opowieści.

Korytarze są spore. Zapomniałem dodać, że mamy też bardzo duży living room. Tyle, że pusty. Cztery fotele, stolik nieco większy od mojego i mały kredensik z szufladami. W jednej z nich, w opakowaniu od szczoteczki do zębów mieszkają świerszcze. W jednym z korytarzy, tuż koło moich drzwi jest półka na obuwie (już w całości zajęta), kosz na pranie i kosz na śmieci (a tak naprawdę ozdobna torba po którymś prezencie dla Pacifique). Więcej bibelotów nie ma. Brak jest nawet lustra na ścianie czy wieszaka na ubrania; to nie tak, że zapomniałem o nich nadmienić. Wierzcie mi: moje mieszkanie w Polsce w porównaniu z tym tu cechuję się dość sporym przepychem. W Polsce rzeczy na ziemi trzymam z wyboru, tu z konieczności 😉

Pokój dzienny, tyle, że wieczorem

Pokój dzienny, tyle, że wieczorem

Z jednej strony przez pokój dzienny można wyjść na mały taras, czy raczej ganek z niskim murkiem dookoła. Przed nim jest kawałek wysuszonego trawnika z drzewem pozbawionym liści; zapewne czeka na porę deszczową.

Nasz dom od frontu

Nasz dom od frontu. Ganek, suchy trawnik i suche drzewo

Z drugiej strony korytarzem można wyjść (a nawet trzeba jak się chce opuścić dom, bo drzwi na ganek są niemal zawsze zamknięte od środka na kłódkę) na wybrukowane niewielkie podwórko z tyłu budynku. Od ściany domu do ściany przeciwległego budynku z toaletą i pomieszczeniami, których jeszcze nie poznałem zawsze rozwieszone jest pranie. Lubię ten kawałek naszego obejścia; nawet mimo groźnie pobrzękującego ogromnego trzmiela, który mieszka w podziurawionej jak zakazany tu żółty ser krokwi małego zadaszenia.

Budynek w podwórku (fragment)

Budynek w podwórku (fragment)

W każdym z okien domu są kraty. W ogóle nie widziałem tu w całym kraju okna bez krat. Nawet wielkie szklane witryny salonu samochodowego Toyoty są zakratowane. Przed domem jest żeliwny płot, zakończony ostrymi grotami i poprzetykany słomą. Wykończenia górne płotów to bardzo ciekawy temat i kiedyś będę musiał to obfotografować. U nas są groty, bywa drut kolczasty, a w wydaniu ekonomicznym w ceglany mur od góry wmurowane są na sztorc kawałki potłuczonego szkła. Przy tej finezji zastanawia mnie dlaczego wszystkie bramy podwórek są zawsze otwarte?

To tyle w tym temacie. Łazienkę i inne sanitariaty opiszę w osobnym wpisie, bo są ciekawe same w sobie na tyle, że można się rozpisywać.

Mimo wszystko nie narzekam. Takich mniej więcej warunków tu się spodziewałem i nie ma tu dla mnie zaskoczenia. Ciasne, ale własne! Przynajmniej tak twierdzi karaluch.

4 Komentarze »

Przyroda Rwandy

7 sierpnia 2008, czwartek

Pewnego dnia wybrałem się na krótki spacer do lasu sawanny

Pewnego dnia wybrałem się na krótki spacer do lasu sawanny

Można o niej napisać tak:

Jest po prostu pięknie! Już w pierwszy wieczór powalił mnie z nóg widok dziedzińca katolickiego hostelu z dwiema potężnymi rozłożystymi palmami, których pnia nie zdołałbym objąć. Wszędzie rosną bananowce, a laterytowa czerwona ziemia niesłychanie lśni w zachodzie słońca. W ogrodach hodowane są ananasy. Pogoda: ani razu nie musiałem założyć kapelusza i jak dotąd nie zużyłem ani kropli olejku chroniącego przed słońcem. Niebo jest cały czas przesłonięte delikatną chmurą – obłokiem pary wodnej, który właśnie co zdążył wyparować z zaczynającej się 100 kilometrów stąd równikowej dżungli. Spotkany przeze mnie dziś Tim – ekspata z USA, który mieszka już w Rwandzie 3 lata – potwierdził tylko moje przepuszczenia: The weather here is the magic. Nie jest za ciepło, nie jest za zimno. Jest w sam raz. Na oko 22 stopnie. Każdego dnia. Ta sama mgiełka na niebie chroniąca przed słońcem, ale przepuszczająca wystarczającą ilość światła, ta sama temperatura, ten sam kojący wietrzyk. Po stokroć lepiej niż w Polsce, gdy z niej wyjeżdżałem.

)

Tak rosną ananasy. Wiedzieliście? Ja się przyznam, że myślałem, że szukać ich trzeba na drzewach 🙂

Wysoko na niebie krąży co najmniej kilka drapieżnych ptaków. Co chwila nisko nad ziemią, jakieś góra 10 metrów nad nią przelatują klucze pelikanów i innych żurawiopodobnych ptaków, gęgając przy tym tak jak nasze polskie gęsi. Lub po cichu wyskakuje z drzew stado śnieżnobiałych ptaków i dostojnie przelatują mi przed oczami. Scena jak z filmu o Afryce, tyle, że ja to widzę naprawdę.

To chyba bambus

To chyba bambus

Agathe mówi, że to nie baobab. Nic tam, tys piknie

Agathe mówi, że to nie baobab. Nic tam, tys piknie

Zapytałem Paula, czy mają tu niebezpieczne zwierzęta. Nie. Skorpiony? Nie ma. Lwy? Tylko w rezerwacie Akagera kilkadziesiąt kilometrów stąd. Inne niebezpieczne zwięrzęta? Nie. Juliette powiedziała, że jadowite węże w kraju są, ale w Nyamata nigdy nie widziała.

Mała termitiera

Mała termitiera

Wiedziałem że samolot ma lądować już po zmroku i miałem taki plan, że jeszcze na pokładzie spryskam się sprayem przeciw komarom. Przerażająca wizja bestii dopadających mnie chmarą i z miejsca zarażających śmiertelną malarią była paraliżująca. Tymczasem już w pierwszy wieczór  usiadłem z Paulem na tarasie i w cieplutką noc zapytałem go gdzie są komary. Powiedział, że nie ma. I jest to niemal prawda! Bo czym jest jeden komar widziany raz na dwa, trzy dni? Nie żartuję.

A czy już wspomniałem, że wszędzie gdzie nie spojrzysz są góry? Nie skaliste, a takie bieszczadzkie, ale gdzie nie spojrzysz żadnego płaskiego fragmentu horyzontu. Porośnięte lasami, poprzetykanymi licznymi zabudowaniami pagórki, staczające się w głębokie doliny; ciągnące się daleko widoki widziane z serpentyn dróg wijących się po zboczach.

To jest powód, dlaczego napisałem, że mógłbym tu mieszkać wiecznie. Po prostu raj na ziemi, w pełnym tych słów znaczeniu.

Jakbyście mieli takie widoki w pracy, też by wam się nie chciało

Jakbyście mieli takie widoki w pracy, też by wam się nie chciało

Ale można napisać i tak:

Gdy laterytową drogą przejedzie samochód, z powodu wzbitego kurzu nie ma czym oddychać. A i bez samochodu nie sposób znieść ciągle umorusanych spodni w czerwonej glinie.

Miałem nadzieję, że wracając w listopadzie do Polski zaskoczę wszystkich opalenizną; tymczasem z powodu ciągle unoszącej się chmurki nadal nie jestem opalony ani trochę. Poza tym jak jednego dnia było bezchmurnie, słońce tak przygrzało, że już po godzinie miałem dość.

Wczoraj jak stałem pod okienkiem baru, zobaczyłem jak za barmanką po słupie zbiegł czarny szczur lub inne licho do niego podobne i zniknął gdzieś za kontuarem. Barmanka nawet nie zareagowała. I ja się tu każdego dnia stołuję!

Idąc do toalety spłoszyłem spod drzwi mysz lub inne licho do niej podobne, które wdrapało się jednym susem po pionowej (!) trzymetrowej ścianie i dreptało gdzieś po dachu.

Dziś rano podszedł do mnie robotnik z budowy i zapytał czy chcę zobaczyć węża. Jakiego węża – zapytałem. Żmiję. Poszedłem za nim i tuż za bramą, na skraju drogi zobaczyłem widok, który mi zjeżył włosy na plecach. Co najmniej półtorej metrowy całkowicie czarny wąż, grubszy od mojego nadgarstka. Był już martwy, ale i tak nie odważyłem się go dotknąć. Robotnicy zresztą też. Powiedzieli, że jego jad jest zabójczy, a co gorsze gatunek ten słynie z plucia jadem na odległość. Trafienie w oczy co najmniej oślepia, a potrafi i zabić. Robotnik powiedział, że węże widzi ciągle jak pracuje w terenie. Według niego jeszcze gorsze są czarne kobry. Potem Paul powiedział, że wczoraj wieczorem znaleźli tą żmiję na terenie telecentrum, zabili trafiając łopatą w gardło.

Czarna żmija

Czarna żmija

Miejsce cięcia na szyi węża było już całe pokryte masą drobnych czarnych mróweczek; tych samych, które kilka dni temu oblazły mi cały bagaż, bo zostawiłem w nim zaczętą paczkę czipsów. Zresztą one nie są największym problemem – widok ruszającego się całego bagażu z milionami mrówek to co najwyżej dyskomfort. Po ziemi biegają za to inne mrówki, długie na bez mała dwa centymetry, których żwaczki widać na stojąco. Choć jako student biologii uwielbiałem mrówki, te tylko mam odwagę przepędzać książką. A one jakby rozumiały co się stało, biegną z powrotem ku tobie. Pozostaje ci tylko uciekać. W powietrzu unoszą się błonkówki, długie na minimum pięć centymetrów. Kiedyś mnie w Polsce użądliła taka centymetrowa i bolało jak diabli.

Jakaś bycza błonkówka, bliska krewna naszej osy

Jakaś bycza błonkówka, bliska krewna naszej osy

A gdy to piszę, słyszę nad sobą brzęczenie komara.

Można pisać i tak i tak. I pewnie jeszcze wiele można do tego dodać. Wczoraj o przyrodzie Rwandy wysmoliłem artykuł na 5 stron w wordzie, a dziś postanowiłem go skasować. Bo dziś widziałem węża, wczoraj wieczorem widziałem szczury i myszy, ale za to też dziś widziałem stado białych ptaków i przyjrzałem się bliżej tym pięknym drzewom, co wyglądają jak długie chude anteny, rozgałęzione parasolowato dopiero na czubkach. Postanowiłem, że o przyrodzie Rwandy będę pisał po kawałku, tak jak o ludziach. Tylko o drobnych aspektach. Bo wiele mnie jeszcze pewne zadziwi i wiele razy się jeszcze pomyliłbym jakbym chciał stwierdzić coś w tej kwestii ostatecznie.

9 Komentarzy »