
Moje ulubione zdjęcie z doliny. Tużycowate zarośla, wśród których wszędzie wyłania się dym wypalanych poletek pod uprawę fasoli. To zdjęcie specjalnie wrzucam w wielgachnym rozmiarze, więc kliknijcie i powiększcie. Ja sobie ustawiłem jako tapetę.
Kurcze, przez tego bloga, przez to, że ja piszę, a Wy czytacie, że komentujecie cały czas mam wrażenie, że wszystko wiecie co się u mnie dzieje. Nawet jak o tym nie napiszę na blogu.
Na przykład mam wrażenie, że wiecie, że we wtorek w końcu udało się spotkanie z nauczycielami. W jednej z kawiarni w Nyamata (dla niepoznaki nazwanej Cafe de Nyamata) nauczyciele mieli jakieś szkolenie w sali konferencyjnej i ja i Paul dostaliśmy dla siebie pięć minut na poinformowanie o możliwości odbycia szkoleń komputerowych i potem zakupu za symboliczną kwotę komputerów (50 dolarów sztuka, przy czym komputery nie są nowe). Tu bardziej Paul informował niż ja; ja robiłem tylko za dekorację jako ważny przybysz z dalekiego kraju. Wczułem się więc w rolę i starałem się robić tak ważną minę, jak tylko potrafię.
Szkolenie to jeszcze nic pewnego, ale wszystko jest na dobrej drodze. Teraz Paul musi udać się do jakiegoś biura od oświaty i uzyskać tam zgodę.
Nie wiecie też, że w sobotę wybrałem się w końcu do doliny rzeki Akagera w miejscu jej przecięcia przez drogę Nyamata – Kigali. Tam pojechałem busikiem (znalezienie go było prawie łatwe), a z powrotem postanowiłem wrócić pieszo, bo Paul mówił, że zajmie mi to około dwie godziny.
Tu ważna rada dla ludzi tak głupich jak ja. Jeśli macie zamiar kiedyś iść w na równiku w palącym słońcu w górzystym (pagórkowatym) terenie, lepiej dobrze się do tego przygotujcie. Myślałem, że wyzionę ducha, a jak doszedłem do telecentrum, wszyscy z politowaniem powiedzieli, że wyglądam jakbym szedł kilka dni przez pustynię. Półlitrowa buteleczka wody skończyła się jeszcze jak krążyłęm po dolince (przypomniałem sobie radę Obeliksa, że jedzenie lepiej nieść w sobie, a nie na sobie). Przy dwóch godzinach spaceru w górach, warto robić postoje, ja jednak się krępowałem. Już przy pierwszej próbie przycupnięcia sobie z nogami w rynsztoku otoczył mnie tłum autochtonów i po prostu stał i sobie patrzył z odległości plus minus trzech metrów ode mnie jak siedzę. Więc sobie poszedłem dalej i już więcej nie usiadłem.
Dobra, teraz jednak to co najciekawsze, czyli zdjęcia z wyprawy. Większość z nich zrobiłem w dolinie, a nie po drodze, bo po drodze mijający mnie samochodem Paul zgodnie z wcześniejszą umową przechwycił aparat i pojechał do Kigali na wesele. Dlatego też musicie mi uwierzyć na słowo, że widziałem dwa piękne, purpurowe koliberki kompletnie bezszelestnie fruwające sobie tuż nad kępkami trawy.

Praczki i wędkarze. Za nimi most, już nie używany przez samochody. W tle między górami ponownie dym wypalanych trzcin.

Obecnie przez dolinę przebiega asfaltowa droga ciągnąca się od Kigali aż do granicy z Burundi. Jeszcze pięć mięsiecy temu jej nie było. Przy okazji zwróćcie uwagę: jesteśmy poza miastem, a wciąć widać ludzi. Wracając do Nyamata jedynie przez kilka minut nie miałem w zasięgu wzroku żadnego człowieka.

Te chłopaki też łowią ryby. Inna metoda, wielka płachta materiału służy jako sieć.

Jakaś czapla, jeśli się nie mylę. Zwróćcie uwagę na długość cienia jaki rzuca na ziemię 🙂 Tak, słońce paliło praktycznie centralnie z góry.

Inne ujęcie drogi z pierwszego zdjęcia

Pani coś uprawia. Być może trzcinę cukrową. W Polsce cukier z trzciny jest frykasem. Ja tu innego nie widziałem. Musiałem im tłumaczyć, że u nas cukier jest biały.

Szersze ujęcie. Zarośla, a pomiędzy nimi małe poletka. W tle góry.

Oto i główny, wartki nurt rzeki. W dolinie jest sporo starorzeczy po obu jej stronach (wcześniejsi wędkarze i rybacy łowili na właśnie jednym ze starorzeczy).

Stary, żelazny (gdy widziałem go z daleka, myślałem że jest drewniany) most nad rzeką.

Pomyślałem sobie, że skoro za każdym razem w drodze do Kigali jedziemy mostem nowym, nieciekawym, przejdę sobie starym, co też zrobiłem. Dopiero na końcu zauważyłem, że siedzący panowie trzymają maczety.

Ot taka sobie pocztówka...

Starorzecza,...

...starorzecza.

A tu ciekawe zjawisko. Gdy szedłem i ktoś idący przede mną w tym samym kierunku zauważył mnie, zatrzymywał się i czekał patrząc, tak jakby krzyknął do niego z prośbą o poczekanie na mnie. Gdy go lub ją mijałem od razu zaczynał za mną iść. W efekcie szybko zacząłem słyszeć, że mam za sobą tłumek ludzi idących cicho zaraz za mną i wbijających w moje plecy swój wzrok. Scena jak z Forresta Gumpa gdy ten biegł przez Stany (tyle, że my szliśmy). Postanowiłem po cichu wyjąć aparat, obrócić się i z zaskoczenia zrobić zdjęcie. Parę osób czmychnęło lub też się odwróciło, ale mam nadzieję, że widać jakiej defiladzie przewodziłem 🙂

Wchodzę do jakiejś miejscowości na zboczu doliny rzeki. Niestety nazwy nie pamiętam (wracając z nad rzeki do Nyamata mija się cztery lub pięć miejscowości). Nadal są ładne widoki, więc nie będę chował aparatu.

Widok na dolinę, teraz już z góry. Na pewno nie widać tego na zdjęciu, ale strasznie mi się to podobało: zanikające w delikatnej mgiełce kolejne wzgórza, wśród nich wijąca się rzeka i liczne ogniska. Otwierać powiększone, właśnie postanowiłem, że muszę to Wam pokazać w nieco większym rozmiarze niż planowałem 🙂

Kolejny widok z góry, ale w innym kierunku. Widać drogę do Kigali. I znów fajnie zasnuwane dzienną mgłą góry.

Po drodze mijam afrykańskie chatki, tak wyglądają niektóre z nich: ulepione z gliny na drewnianym rusztowaniu (czasem glina odpada i widać to) i często pokryte trzcinową słomą.

Widok ze szczytu wąwozu na dolinę w poprzek. To ostatnie zdjęcie tutaj, ale na komputerze mam dużo, dużo więcej. A wiecie, że Akagera jest źródłową rzeką dla Nilu? Jakbym wrzucił tu butelkę z listem, być może dopłynęłaby do Kairu. Nil bierze ponoć początek z jeziora Wiktorii, ale do niego wpada kilka rzek, w tym najdłuższa z nich - właśnie Akagera.