Na poczatek pozdrowienia dla mojej mamy! Jak się dowiedziałem od siostry, siostra drukuje moje wpisy na blogu i zanosi mamie do poczytania.
Dziś temat kulinarny, czyli co ja tu jem i zarazem co jedzą Rwandyjczycy (w większości jemy tutaj to samo).
Najczęściej jadam albo u Paula w restaracjo – barze, albo gdy jesteśmy w Kigali idziemy na obiad do czegoś co przypomina nasze polskie bary mleczne.
Śniadanie
Jeśli chodzi o śniadania, to chyba ludzie tu są monofagami, albo też repertuar dań w telecentrum jest bardzo skromny. Codziennie omlet z jajek. Gdy poprosiłem o coś innego, niestety zastanawiali się tak długo co by mi mogli dać, że musiałem skapitulować i powiedzieć, że niech jednak będą jajka.
Śniadanie zajmuje kilka talerzy. Na jednym jest omlet z dodatkiem krążków cebuli, czasem udekorowany na bokach cebulą i pomidorami. Drugi talerz to dwie bułki – paluszki. Dodatkowo dostaję pudełko z masłem i – w zależności co sobie zażyczę – termos z herbatą i kawą. Termos starcza na dwa kubki.
Herbata to tu najczęściej bawarka: do ugotowanego mleka wrzucają saszetkę z herbatą, czasem jest to mleko i woda w proporcjach pół na pół. Na śniadanie jednak zawsze proszę aby było bez mleka. Dopiero wieczorem sobie wypijam tą z mlekiem.
Gdy już się skończy jeść jajka, na stole pojawia się kolejny talerz, tym razem z owocami. Zawsze jest na nim kilka plastrów avocado i papaja. Oba owoce są w konsystencji bardzo maślane, papaja jest jednak słodsza. Pojawiają się też banany, takie jak nasze dostępne w Polsce, żółte lekko na czarno nadpsute, tyle, że są krótsze. Około 12 centymetrów, w dodatku niemal proste. Komisarz unijny do spraw importu padł by z miejsca na zawał, jakby je zobaczył.
Inne owoce to marakuja, która bardzo mi smakuje i inny owoc, którego nazwy nie znam, ale smakuje jak nasze jagody i tak samo brudzi wszystko na fioletowo. Oba owoce przypominają dużą śliwkę, skórka jest skórzasta i bardzo twarda. Owoce trzeba rozciąć lub rozłupać palcami i wyjeść łyżeczką pełen małych pestek miąższ ze środka. Marakuja z zewnątrz jest zgniłozielona, a owoc bez nazwy ma kolor brzoskwini.

Moje śniadanie. Po środku jajecznica. Po lewej małe bananki. Obok jajecznicy papaja.
Śniadanie jest sycące do tego stopnia, że ze mnie się tu śmieją, że obiad zamawiam jako ostatni już pod wieczór. Po prostu to bardzo dobry posiłek na cały dzień.
Obiadokolacja
Dla nich jest to obiad, a dla mnie obiadokolacja. Bo na nim najczęściej moje dzienne jedzenie się kończy.
Tu też u Paula najczęściej jest monofagia. Frytki z szaszłykami z kóz (w ich języku, zapewne zapożyczone z francuskiego nazywają się brouchettes). Kawałki koziego mięsa ściąga się z patyka zębami, a na widelec nabija frytki. Folklorem jest to, że kiedy jesz sobie te szaszłyki, przyglądają ci się przechadzające kózki. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tu kozę (pełno ich jest) zapytałem Paula: It’s a goat?, na co Paul odpowiedział z dumą: Tak, jak dorośnie to ją zjemy.
Tu też czasem podawane są owoce takie jak przy śniadaniu.
Do picia jest butelkowany napój: cola, fanta, sprite lub tonik. Kelner przynosi ci go zamkniętego, przy tobie otwiera i dostajesz zapakowaną słomkę. To względy sanitarne. Zauważyłem, że miejscowi potrafią wyjąć żebami słomkę z opakowania i nadal trzymając ją w zębach włożyć do butelki, tak aby ani przez moment nie dotknąć ją rękoma. Słuszne, ale nierozumiałem, bo przy jedzeniu i tak często pomagają sobie rękoma.

Do butelkowanego napoju zawsze dostaniesz słomkę
Na szkoleniu mówiono nam, że są kultury, w których jeść trzeba tylko prawą ręką, bo lewa służy do czynności sanitarnych i kultura Rwandy umiarkowanie do niej pasuje. Paul mówi, że je się prawą ręką, chyba, że dostaniesz do stołu i nóz i widelec. Wtedy jesz normalnie. Mówi, że jak nie dotrzymasz tych zasad tragedia się nie stanie, ale nie jest to w dobrym tonie.
Czasem u Paula można dostać kozie żeberka albo pieczonego banana. Dwa razy w tygodniu jest szwedzki stół: za mniej więcej 6 złotych możesz sobie nabrać ile chcesz jedzenia z różnych mis. Mi z tego najbradziej posmakowało coś co wyglądało jak szpinak w jakimś sosie, a Maombi powiedział, że po francusku to legumee. Legumee to jeśli dobrze pamiętam ogólna nazwa warzyw po francusku.
W mlecznym barze w Kigali jak dotąd zjadłem zwykłą kanapkę i hamburgera. Jak nasze, tyle, że keczup mają bardzo jasny, trochę przezroczysty i sprawia wrażenie przez to, że świeci. Raz zamówiłem jakieś lokalne danie, ale pożałowałem. Położono mi przede mną na frytkach kawał wołowego mięsa z kością, które wyglądało jakby dopiero co zostało podniesione z ulicy, gdzie leżało kilka dni w słońcu, a tuż przedtem było potrąconym przez kierowcę psem. Na szczęście smakowało bardzo dobrze, ale względy wizualne nie pozwolą mi tego zamówić chyba drugi raz.
Kolacja
Jem bardzo rzadko, bo rzadko jestem głodny. Kolację jemy już w domu, przy czym jest ona przynoszona przez Samuela – naszą pomoc domową – skądś już gotową, ciepłą w aluminiowych pojemnikach. W domu nie ma w ogóle kuchni, ani nie ma warunków do przyrządzania pożywienia ani jego przechowywania. Jak pisałem zostawione rzeczy na widoku zaraz są obłażone przez masy mrówek, a lodówki nie mamy. Kolacja to z tego co zauważyłem po raz kolejny frytki i herbata bawarka. Na wieczór chętnie ją wypijam.
Ciekawostki
Serów nie jedzą. Jedli, ale rok temu była wielka afera,, gdy producent serów zrobił zatrute i sporo ludzi umarło. Teraz w ogóle nie ma ich w sklepie.
Mówiłem Paulowi, że w Polsce na śaniadanie najczęściej jem kanapki z kiełbasą i musiałem się nieźle bronić by mi jej nie kupił, jak zobaczyliśmy ją w jednym ze sklepów. Leżała sobie w upale spokojnie na półce koło kakao, grom wie jak długo. Z edukacją odnośnie higieny żywienia też tu jest chyba nienajlepiej, bo powiedziałem do Paula, że mogę się rozchorować jak zjem kiełbasę, która leży na słońcu, a on odpowiedział, że to co – jak wrócimy włoży ją do lodówki. Dla tych, którzy też nie rozumieją: kiełbasa na słońcu wśród owadów to bardzo duże ryzyko obecności w niej śmiertelnego jadu kiełbasianego produkowanego przez bakterie botulinowe. Chłód czy gotowanie może i zabije bakterie, ale obecny jad nie zostanie usunięty.
Higiena żywienia mimo wszystko jest daleka od ideału. Na przykład przestrzegano mnie by nie jeść niegotowanych rzeczy. Tymczasem owoce zawsze podawane są na surowo, nie wiadomo jak czystym nożem krojone. No ale jem i patrzę czy nie robię się żółty 😉
Sklepy (tu nazywane Alimentation), nawet o nazwie Le grant alimentation są kiepsko zaopatrzone. Te tutaj w Nyamata to najczęściej kilka rzadko rozstawionych butelek wody i napojów, kakao i herbata i tyle. Ale i w Kigali haki na mięso jak za starych czasów w Polsce straszą pustkami.

Sklep w którym pracuje Shila niczym nie różni się od innych sklepów w Nyamata. Półcień i brak przepychu na półkach
O cenach napiszę kiedyś indziej w osobnym artykule. Na razie tylko nadmienię, że specjalnej niespodzianki nie będzie bo od polskich są niższe o najwyżej kilka procent lub w ogóle.