Niestety. Nie wiem kiedy byłem bardziej zestresowany: miesiąc przed przyjazdem do Rwandy czy teraz, gdy mam tylko miesiąc do powrotu do Polski. Wtedy się bałem (ale chciałem jechać), bo wiedziałem, że jadę w nieznane, do kraju, w którym było ludobójstwo i jadę zupełnie sam – czy uda mi się zintegrować z Afrykańczykami?
Teraz stres wynika ze świadomości, że wyjazd do Polski będzie definitywny. Gdy wyjeżdżałem z Polski, wiedziałem, że do niej wrócę. Teraz jadę z tego kraju na dobre. I od tych ludzi.
Zawsze w takiej jest mi smutno. Nie mogę odpędzić od siebie myśli, że umieramy dla siebie nawzajem. Nigdy już nie zobaczę Paula jako żonatego faceta, nie zobaczę jego dzieci. Innocent, Agathe i cała reszta nigdy się dla mnie nie zestarzeją. Nawet gdy sam już będę siwy, oni nadal w moich wspomnieniach będę mieć po dwadzieścia kilka lat. Niedobrze.
* * *
Nie jest też tak, że w ogóle nie chcę wracać. Tęsknię do rodziny, znajomych, przyjaciół i – co tu ukrywać – wykąpałbym się w końcu w ciepłej wodzie, w wannie, a nie misce i zjadł kawał porządnej kiełbasy. Matko, nawet nie mogę myśleć o kiełbasie, tak mi się jej chce.
* * *
Jest i kolejny stres: co dalej? Gdzie pójdę do pracy? Obiecałem sobie przed wyjazdem, że po powrocie w końcu się ustabilizuje zawodowo, ale wiem, że chyba obietnicy nie dotrzymam. Nie chcę. Złapałem wiatr w żagle. Za nic w świecie nie chce mi się teraz siedzieć w jakiejś nudnej, nawet dobrze płatnej robocie. Chce mi się wielkiego świata.
Moja teraz wymarzona praca to latać po świecie, najlepiej w ramach pomocy innym krajom i raz na pół roku zaglądać do rodzinnego miasta na kilka dni lub tydzień. Nie musi być cały świat, nie musi być koniecznie pomoc. Ważne aby nie siedzieć w miejscu.
Przeglądam ogłoszenia. Sam już napisałem do Horyzonty.pl czy nie chcieliby zorganizować wypadu do Rwandy, bo jakby chcieli, to ja chętnie poprzewodniczę w takiej wyprawie (Co Wy o tym myślicie? Chcielibyście wybrać się na qusi-zorganizowaną wycieczkę do tego kraju? Dajcie znać w komentarzu.) Napisałem wczoraj, więc jasne, że jeszcze czekam na odpowiedź. Jestem w Afryce i oduczyłem się niecierpliwie czekać.
Znalazłem pracę marzenie. Organizacja szuka kogoś, kto by latał po całej Afryce, po lokalnych organizacjach i pytał czego potrzebują. Bajka, ale wymagają znajomości języka francuskiego. Nie dziwię im się.
Inną pracę marzenie znalazłem wczoraj. Ogłoszenie napisane po francusku, ale o dziwo zrozumiałem tak z 80% treści. W tym między innymi, że szukają koordynatora działań w Rwandzie (!) w organizacji poprawiającej sytuację systemu penitencjarnego (też super, w końcu poznam także Hutu) i płacą na polskie złotówki 10 tysięcy miesięcznie. Blink, blink! Ale wymagają wyższego wykształcenia prawniczego.
Tydzień temu znalazłem dobrze płatną ofertę pracy w Sudanie. Wysłałem maila z pytaniem kiedy się kontrakt zaczyna. Przed wysłaniem zobaczyłem, że popełniłem błąd gramatyczny, ale specjalnie zostawiłem; zobaczymy czy odpowiedzą, wiedząc, że nie jestem native speaker w kwestii angielskiego. I dziś odpisali, że robota jest od grudnia na roczny kontrakt. Po skończeniu pisania wpisu mam zamiar zasiąść do CV.
* * *
Z innych beczek.
Rwanda nie będzie już frankofoniczna. W ostatni piątek parlament postanowił, że od nowego roku język francuski wypada z listy języków urzędowych. Oznacza to, że urzędowe dokumenty będą publikowane już tylko w języku angielskim i nauczanie w szkołach wyższych też będzie tylko w tym języku (teraz jest tak, że połowa zajęć jest po francusku, a połowa po angielsku).
Bardzo odważny krok, zwłaszcza, że tu niemal wszyscy mówią po francusku, a z angielskim różnie bywa. Agathe jest przerażona 🙂
Podejrzewałem, że decyzja parlamentu wynika z ich obrażenia na Francję, z którą nie chcą mieć teraz nic wspólnego, ale wytłumaczono mi – i wierzę w tą wersję – że powodem głównym jest ukierunkowanie się na bardziej przyszłościowy język angielski. Po angielsku mówi cały świat, a po francusku tylko Afryka i to nie cała. Ponadto językiem roboczym w Unii Wschodnioafrykańskiej jest właśnie angielski i Rwanda się do tego dostosowuje (ech, te unijne dyrektywy).
*
Mam już dość kinyarwanda. Pobyt mój dobiega końca, a ja nie wyszedłem poza podstawowe zwroty. Gramatyki za nic nie opanuję, bo nie ma w niej kompletnie żadnej logiki. Przypomina też w tym względzie nieco język polski, ta sama deklinacja. Tu wystarczy zmienić osobę czy czas w zdaniu, a automatycznie zmianie ulega odmiana 90% słów w nim. Nie będę podawał przykładów, bo skapitulowałem i nawet nie zapamiętuję. Po prostu tragedia. Gdy chcemy ze zdania twierdzącego zrobić przeczące, dodajemy słowo zaprzeczające (różne w różnych osobach: gdy jest to pierwsza osoba jest to si, gdy jest to druga osoba, jest to już coś w rodzaju mihgwe), zmieniamy podmiot, zmieniamy orzeczenie. Czasem trzeba coś dokleić do wyrazu od przodu, czasem od tyłu.
*
Wspominałem, że lata tu mnóstwo czarnych wielki błonkówek, przypominających osy, tyle, że długie na bez mała 4-5 centymetrów. Widać je z daleka, ale jedna zaskoczyła mnie wpadając na mnie zza rogu budynku. Lekko uderzyła w rękę i poleciała dalej.
Jak to cholerstwo boli! W tym samym momencie co uderzenie owada poczułem gigantyczny ból w tym miejscu i ułamek sekundy po tym jakby prąd mi raził całą rękę. Zawołałem Paula by zapytać czy tak to ma wyglądać i czy nie grozi mi nic i powiedziałem, że wszystko jest w normie. Że owszem ból jest potężny, ale mam poczekać kilka minut i przejdzie.
I przeszło. Potem jeszcze przez jakieś dwie godziny czułem delikatnie wszystkie naczynia krwionośne w swojej ręce, ale dało się już żyć.

Jak widać na zdjęciu, bąbel jest tak duży jak połowa mojej stopy

Któraś z nich jest za to odpowiedzialna. Namierzyłem ich kwaterę główną.