Posts tagged maombi

Wyprawa do Kibuye, cz. 1 – Jezioro, góry i hotele

Ruszamy w drogę

Ja to już tak mam, że zawsze gdy słyszę dźwięk budzika, choćbym nie wiem jak mocno spał, w tej samej sekundzie pojawia mi się od razu myśl: „Znajdź powód by spać dalej”. Tak było i tym razem. Dokładnie o szóstej rano rozległ się brzęk mojej komórki, a ja już myślałem co powiedzieć Maombiemu jako wykręt.

Na szczęście jednak się przemogłem, ogarnąłem, chwyciłem spakowany dzień wcześniej plecak i wyszedłem z domu. O szóstej rano wschodzi tu słońce, a zawsze chciałem to zobaczyć. Okazało się jednak, że widok jest taki, o jakim mi opowiadał Robert – widok jest taki, że nic nie widać. Ponoć dzień w dzień wczesny ranek to jedna wielka mgła, tak było i tym razem.

 

To nie pustynia, a boisko, które codziennie przemierzam w poprzek

To nie pustynia, a boisko, które codziennie przemierzam. Zazwyczaj w tle widać budynki.

 

Po omacku dotarłem jakoś na nasz przystanek autobusowy, gdzie czekał już na mnie Maombi. Żeby zbędnie się nie rozpisywać etap ten ujmę w słowach: i pojechaliśmy najpierw do Kigali. No może jeszcze dodam, że diabelnie mi się spać chciało.

Dodać musiałem, bo na miejscu okazało się, że bus z Kigali do Kibuye odjeżdża w południe. Niepotrzebnie się więc zrywałem – myślę sobie.

Maombi wykombinował, że musimy pojechać na inny dworzec, ten większy, który już Wam pokazywałem, jak pierwszy raz odwiedziłem Kigali na własną rękę. Dworzec jest dość daleko, więc bierzemy dwa motory (z kierowcami) i jedziemy. Przyznam się, że nigdy dotąd nie siedziałem nawet na motorze i nie wiem teraz czy mi się to podoba. Nie ma się czego trzymać, a motocykliści pędzą w moim mniemaniu jak szaleni, przepychając się przez liczny już tłum samochodów, ludzi i innych motocykli. Ledwo zerkam na Maombiego wbijając paluchy w mini uchwyt pod moim tyłkiem, a luzak sobie siedzi trzymając ręce na swoich udach.

Ale dojechaliśmy. Na dworcu dość szybko znajdujemy bus, który będzie nas kosztował 4000 franków (8 dolarów). Maombi coś tłumaczy, że będą problemy, ale ruszamy więc chyba wszystko gra.

Usiadłem dość niewygodnie, straszny ścisk, co więcej smród i mgła za oknem. Dopada mnie delikatnie choroba lokomocyjna więc spuszczam głowę na oparcie przede mną i korzystając z tego, że nadal mnie męczy senność, próbuję zasnąć. Trud nadaremny ale jadę tak spory kawałek drogi.

Gdy w końcu podnoszę głowę, przeżywam pewne zaskoczenie. Rwanda wygląda już inaczej i robi się z kilometra na kilometr jeszcze bardziej różna od tego co znam z widoku wokół Nyamata. To co dotąd w Nyamata nazywałem górami, teraz zaczyna wydawać się pagórkami. Tutaj to są dopiero góry i wraz z trasą robi się coraz stromiej, coraz głębiej, coraz bardziej przepastnie. Zza jednego pasma górskiego wyłania się następne i następne. Droga wije się po zboczach, często na skraju urwisk, przeskakujemy wysoko zawieszonym nad rzeką mostem z jednej góry na drugą. Aż żal, że jest ścisk, że nie siedzę przy oknie, a aparat jest gdzieś głęboko schowany w moim plecaku gdzieś wciśniętym pod siedzenie.

Żal tez i strach jazdy kierowcy. Pod górkę, z górki, na skraju drogi tuż nad stromym zboczem bez żadnej barierki zabezpieczającej. Samochód pędzi jak szalony kołysze się tak, że co chwila mam wrażenie, że w najlepszym wypadku wylądujemy na boku, a w najgorszym gdzieś daleko poniżej drogi. Kładę więc głowę z powrotem na oparciu fotela i nie chcę tego widzieć.

Po jakimś czasie bus się zatrzymuje, a Maombi mówi, że wysiadamy? Kibuye? – pytam. Nie, tu musimy wysiąść i czekać na kolejny bus. Kiedy przyjedzie? Nie wiadomo, czy w ogóle coś przyjedzie, ale trzeba być dobrej myśli. Stoimy więc w jakieś naprawdę małej wioseczce raz z tłumem innych ludzi. Zapewne też czekają na to samo co my. Jak zwykle budzę poruszenie wśród ludzi, ale zaspany niespecjalnie się tym przejmuję.

Dość szybko podjeżdża samochód, na którym napisy mówią, że należy do służby więziennej, kierowca przytrzymuje się i mówi coś w kinyarwanda, z czego rozumiem tylko dobrze znane mi słowo muzungu – biały człowiek. Maombi wyszedł przed tłum i tłumaczy, że chcemy się dostać do Kibuye. Szofer mówi wszystkim czekającym by wskakiwali na pakę więźniarki. Za wyjątkiem mnie. Wyprasza kogoś z szoferki i każe mi usiąść koło siebie. Czy ja już wspominałem, że muzungu jedną z fajniejszych rzeczy w Rwandzie jest to, że biali co chwila trafiają na jakieś przywileje?

Szoferka więźniarki w porównaniu z busem to naprawdę niezły luksus, więc wyciągam aparat i robię zdjęcia. Trochę trzęsie, więc niektóre są nieostre, ale i tak Wam pokażę.

Zaczyna się pora deszczowa i Rwanda staje się coraz bardziej kolorowa

Zaczyna się pora deszczowa i Rwanda staje się coraz bardziej kolorowa

Aż dziwię się, że to co do dzisiaj widziałem, nazywałem górami. To są dopiero góry!

Aż dziwię się, że to co do dzisiaj widziałem, nazywałem górami. To są dopiero góry!

Kiwu

Po pewnym czasie kolejnej szaleńczej jazdy spomiędzy góry wyłania się w końcu jezioro Kiwu.

Jezioro Kiwu (Kivu)

Jezioro Kiwu (Kivu)

Muszę zapytać kierowcy czy to na pewno Kiwu (on odpowiada, że tak), bo widok wcale nie jest jak widać na początku taki imponujący. Jezioro Kiwu to jedno z największych liczb Afryki. Nie będę podawał liczb, ale spróbuje to jakoś Wam zilustrować: wyobraźcie sobie jezioro Śniardwy i Mamry i połączcie je ze sobą w jeden wielki zbiornik. Potraficie to sobie wyobrazić? Ja nie, ale udawajmy dla dobra opisu, że potrafimy. Wielki zbiornik wodny, że ho-ho, którego drugiego brzegu w żaden sposób nie widać. Jeśli już to sobie wyobrażacie, pomnóżcie jego powierzchnie dwanaście razy. Dodajcie do tego kolejne pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych i otrzymacie powierzchnię Kiwu.

Po horyzont góry i woda

Po horyzont góry i woda

 

Zatem to co widać, to zapewne dopiero jedna z zatoczek wielkiego jeziora, które gdzieś daleko na horyzoncie rozpływa się dalej pomiędzy kolejnymi wcinającymi się w jego linię brzegową górami.

Jesteśmy w Kibuye

Docieramy w końcu na miejsce, a moja radość z darmowej podwózki okazuje się nietrafna. Strażnik więzienny jadący na pace z kałasznikowem w ręku prosi mnie o trzy tysiące franków. Aż żal takiemu odmówić. Przez chwilę zastanawiam się czy poprosić o fakturę, czy jednak tłumaczyć potem MSZ-owi dlaczego w tym wypadku jednak z niej zrezygnowałem.

Kibuye to średniej wielkości miasteczko, około 40 tysięcy mieszkańców. Podczas gdy Nyamata to po prostu jedna główna droga i rozpajęczone od niej mniejsze dróżki, kształt Kibuye wyraźnie podyktowany jest przez wyrastające wszędzie góry i wzgórza oraz brzeg Kiwu. Na początku zabudowania przypominają typowe biedne domostwa Rwandy, ale Maombi po szybkim śniadaniu zabrał mnie nad jezioro gdzie chodziliśmy od hotelu do hotelu.

Maombi w Kibuye

Maombi w Kibuye

Takie widoki mają mieszkańcy Kibuye.

Takie widoki mają mieszkańcy Kibuye.

Widoki są niesamowite. W taflę jeziora co chwila wcinają się zbocza kolejnych wzgórz, w oddali z wody wystają stożkowate wyspy będące niegdyś na pewno wulkanami. Za jednym pasmem góry widać kolejne i kolejne.

Przydrożny las pachnie drzewami iglastymi. Do tego mnóstwo potężnych drzewiastych kaktusów, sukulentów i różnokolorowych drzew liściastych. I oczywiście palm. Co chwila wzdłuż drogi biegnie wyłupane przez budowniczych zbocze góry z pięknymi różnokolorowymi warstwami skał.

Jezioro w większości oglądamy z wysoka, trudno jest dojść do samego brzegu. Tam gdzie jest to możliwe, stoją hotele, a za wejście na ich mini plaże (długości 10 metrów) trzeba płacić. Nie ma spodziewanego przez mnie widoku hotelowych kurortów, gdzie jeden hotel zasłania kolejny. Od jednego do drugiego musimy przemierzyć nieraz kilka kilometrów wijącymi się drogami; pod górkę i potem w dół. Ale nie żałuję, bo cały czas towarzyszą nam widoki, że dech zapiera.

Hotel Golf

Hotel Golf

Kolejny z hoteli. Przy okazji widać już ogrom jeziora Kiwu. Na horyzoncie wystający z wody wulkan.

Kolejny z hoteli. Przy okazji widać już ogrom jeziora Kiwu. Na horyzoncie wystający z wody wulkan.

 

Jezioro, za jeziorem las. Za lasem jezioro. Za jeziorem góry, za górami, góry...

Jezioro, za jeziorem las. Za lasem jezioro. Za jeziorem góry, za górami, góry...

W tle cały czas jest rozmyta, ledwo widoczna linia odległych najwyższych szczytów. Jeszcze nie wiem, że tam także dzisiaj dotrę.

W końcu w jednym z hoteli udaje nam się dojść do samej wody. To całkiem elegancki pensjonat należący do betanek. Nie odpuszczam sobie okazji by choć zamoczyć nogi. Dno jest bardzo kamieniste ale nic to. Pływać jednak nie będę, bo pływać nie umiem. Woda jest jednak bardzo ciepła.

Taką łódeczką można sobie popłynąć do restauracji położonej na jednej z wysp w tle.

Taką łódeczką można sobie popłynąć do restauracji położonej na jednej z wysp w tle.

Oni zaraz tam popłyną. Ludzie to mają kasiore...

Oni zaraz tam popłyną. Ludzie to mają kasiore...

Jeszcze inne łódeczki

Jeszcze inne łódeczki

Koniec zwiedzania hoteli. Wracamy powoli do centrum Kibuye, gdzie postaramy się złapać jakiś bus do obozu dla uchodźców, dokąd zmierza Maombi. Przedtem zahaczamy o tutejszy rynek. Maombi mówi, że na śniadanie zjemy chleb z wodą, bo nic innego w obozie nie ma, więc postanawiam nakupić trochę różnego jedzenia i napojów. Nie będę się przecież zjawiał z pustymi rękoma.

Zmęczony zostawiam Maombiego na targu, idę na przystanek autobusowy i rozkładam się wygodnie na murku z nadzieją, że może jednak zasnę – wciąż jestem niewyspany, choć powoli o tym zapominam.

A tą panią już znacie z poprzedniego wpisu ;) Młoda Einstein myśli nad kolejną rewolucyjną teorią.

A tą panią już znacie z poprzedniego wpisu 😉 Młoda Einstein myśli nad kolejną rewolucyjną teorią.

Przystanek autobusowy w Kibuye

Przystanek autobusowy w Kibuye

 

Pojawia się Maombi i rozmawia z innymi ludźmi czekającymi na autobus do obozu (wszyscy tu się znają, nawet Maombi, choć już w obozie nie mieszka). I okazuje się, że nie jest dobrze. Jest dopiero godzina 15 z minutami, a najbliższy i jedyny dziś autobus odjedzie o 22. Faktycznie nie jest dobrze, to siedem godzin czekania.

Idziemy więc coś zjeść i zastanawiam się co tu z tym zrobić. Pytam Maombiego czy nie da się tam przespacerować (choć zupełnie mi się nie chce po tych kilku kilometrach wzdłuż brzegów) i Maombi tylko się śmieje. Pokazuje mi całkiem pokaźnych rozmiarów górę i mówi, że obóz jest za nią i jeszcze kolejną. Odchodzi mi ochota na spacer.

Na wszelki wypadek pytam ile kosztuje przejażdżka motorami. Pięć tysięcy franków (10 dolarów) więc nie mało. Siadamy i czekamy więc. Zresztą MSZ jeśli dobrze pamiętam przykazał by z ich pieniędzy zawsze wybierać najtańszy z możliwych środek transportu.

Po dwóch godzinach wiercenia się na murku mam już dość. Mam nadzieję, że „najtańszy” można interpretować jako „najtańszy dostępny w rozsądnym okresie czasu”. Za godzinę zajdzie słońce, a potem w ciemności będziemy musieli jeszcze siedzieć kolejne cztery godziny. W obozie znajdziemy się późną nocą, więc nici ze zwiedzania.

Decyduję się jednak, że weźmiemy te motorki póki jest jeszcze słońce na niebie. Zwłaszcza, że kierowca zgadza się wystawić fakturę (motory w Kigali nie dały żadnego papieru, bo jak powiedzieli, akurat im się druczki skończyły).

Ruszamy do obozu, z którego sprawozdanie zdam w kolejnym wpisie. Tam to się będzie dopiero działo.

Komu w drogę, ten wsiada na motor. Do zobaczenia w obozie ;)

Komu w drogę, ten wsiada na motor. Do zobaczenia w obozie 😉

8 Komentarzy »

Jutro trafię do obozu

Miałem trafić już dziś, ale w wyniku nieporozumień nadal siedzę w Nyamata. Maombi potrzebuje zgody Paula aby ten dał mu wolne, a cały dzień wczoraj go nie było. Ustaliłem więc z Maombim, że ten jak już będzie miał zgodę, wyśle mi sms-a i spotykamy się przed 7 rano i ruszamy na zachód w okolice miejscowości Kibuye do położonego nad jeziorem Kivu obozu dla kongijskich uchodźców, gdzie mieszka jego rodzina. To tak słowem wstępu, dla tych którzy nie czytają na bieżąco.

Maombi smsa nie wysłał, więc grałem sobie do trzeciej w nocy w Łosia. Jestem nieźle teraz od tej gry uzależniony 🙂

Za to dziś po szóstej rano zbudził mnie telefonem z pytaniem czy jadę. Powiedziałem, że nie bo nie wysłał smsa nie spakowałem się i właściwie mało spałem. Widać, że bardzo mu zależy bym też jechał, bo postanowił przełożyć wyjazd do rodziny na dzień później.

Co ciekawe Paul się poczuł i poprosił abym złożył mu pisemny wniosek o zgodę na mój wyjazd. Oczywiście skończyło się na śmiechu.

Zatem uprzedzam, że jutro i pojutrze nic nie będę pisał. W obozie nie ma mojego ulubionego prądu, wszyscy mówią, że warunki są bardzo ciężkie i patrzą na mnie jak na wariata, że chcę tam jechać. Laptop i sprzęty poza aparatem foto zostawiam w Nyamata. Plan jest taki, że o 7 rano ruszamy, około południa jesteśmy w Kibuye, które zwiedzamy (ludzie mówią, że to piękna miejscowość turystyczna z drogimi hotelami) i jedziemy do obozu, gdzie spędzam w survivalowych (lub nie) warunkach noc. Jak przeżyję, w poniedziałek wieczorem będę w Nyamata z powrotem.

* * *

Z inne beczki to jak zapowiadałem odwiedziła mnie wczoraj Ola z Simba Friends. Niestety szybko uciekła bo widać, że odwiedza chyba wszystkich Polaków, jakich udało jej się w Rwandzie ustalić (przed chwilą dzwonił do mnie misjonarz z Kigali, z którym właśnie Ola się widzi), a w niedzielę wraca do Tanzanii.

Paul i Ola omawiają dalekośiężne plany przejęcia sektora ICT w Rwandzie, a potem na cały świecie. Tylko w przeciągu kilku minut tej rozmowy notowania akcji spółek informatycznych na nowojorskiej giełdzie spadły o 3 punkty.

Paul i Ola omawiają dalekośiężne plany przejęcia sektora ICT w Rwandzie, a potem na cały świecie. Tylko w przeciągu kilku minut tej rozmowy notowania akcji spółek informatycznych na nowojorskiej giełdzie spadły o 3 punkty.

Udało się jej jednak chwilę porozmawiać, także z Paulem. Simba Friends na wiosnę będzie robić dwa projekty w Rwandzie i kontakt z Paulem im się przyda. Oczywiście nie omieszkałem wyraźnie zaznaczyć, że jak coś to jestem zainteresowany także współudziałem. Trzeba się reklamować 😉


Komentarze wyłączone

Nareszcie

Dziś po prawie miesiącu pobytu ruszyły właściwie szkolenia. Miały ruszyć wczoraj, ale Paul nie wiedzieć czemu je odwołał (miał prowadzić poranną grupę, ale mu nie pasowało, więc odwołał, z rozpędu także i moją). I było niemal idealnie.

Grupa od 14 do 17, więc wyrobiliśmy się przed ciemnością.

Przyszło dziewięciu nauczycieli, prawie komplet. Zjechali się z całego regionu. Z samoorganizowanych grup wcześniejszych mam przeszkolonych siedem osób. Zatem jeszcze cztery i będę miał wyrobioną normę dwudziestu wpisanych w projekt złożony do MSZ. Mam na to dwa i pół miesiąca, zatem myślę, że wyrobie kilkaset procent normy 😉

Większość mówiła i rozumiała po angielsku. Ale wszystko co mówiłem i tak Robert tłumaczył na bieżąco na kinyarwanda.

Idealnie wyrobiłem się z czasem. Grupa słuchała poleceń. Prądu nie wyłączyli, komputery się nie wieszały (zanadto). Normalnie to chyba mój szczęśliwy dzień.

Zdjęcie po dzisiejszym szkoleniu

Zdjęcie po dzisiejszym szkoleniu

A co ponadto?

Jeśli jesteśmy w tematyce prądu to wczoraj całe Nyamata go nie miało przez jakieś pół godziny. A u mnie się dziś przepaliła żarówka (energooszczędna, kupiona w ubiegłym tygodniu chyba).

Przedwczoraj Paul mnie wyciągnął na inne spotkanie z gronem pedagogicznym. Poszło chyba świetnie, bo dziś właśnie widziałem kilka twarzy z tego właśnie spotkania.

Wczoraj wybrałem się na krótki spacer drogą w kierunku granicy z Burundi i trafiłem na cmentarz. Wygląda dość mizernie. Robert mówi, że nadal praktyką na wsiach jest chowanie zmarłych na terenie własnego obejścia, a nie na cmentarzu.

Cmentarz w Nyamata

Cmentarz w Nyamata

W Telecentrum od kilku dni odbywa się szkolenie czerwonego krzyża z pierwszej pomocy. Bardzo profesjonalne i bardzo ciekawe. Strasznie mi się podoba jak zagrzewają się do pracy: mnóstwo klaskania, biegania, ruchu i przede wszystkim śpiewu.

Ratownik pokazuje jak przenosić w pojedynkę nieprzytomnego rannego

Ratownik pokazuje jak przenosić w pojedynkę nieprzytomnego rannego

Tylko jakoś mi się na razie pisać nie chce. Pisaniem się chyba zmęczyłem, ale mam nadzieję, że natchnienie wróci. Bo mam wiele pomysłów, co by tu Wam opisać.

Acha. Wczoraj podszedł do mnie Maombi i nieśmiało zapytał czy nie chcę pojechać z nim do jego rodziny. Mieszka w obozie dla uchodźców w Kibuye. Maombi jest Kongijczykiem, który musiał w skutek wojen uciekać z kraju. Rodzina została w obozie, a on go opuścił. Ciągle powtarza, że kiedyś jak odłoży już pieniądze, zabierze ich stamtąd. Maombi pracuje jako kelner u Paula i nie zarabia więcej niż 50 dolarów miesięcznie (bardzo elastyczne godziny pracy, właściwie nie wiem kiedy zaczyna i kończy, bo gdy przychodzę do telecentrum, Maombi już jest, a kiedy wychodzę, jeszcze jest).

Maombi

Maombi

Zgodziłem się z kilku  powodów. Po pierwsze widzę, że Maombiemu bardzo zależy na tym bym z nim pojechał. Chce się przed rodziną pochwalić białym kolegą. „Patrzcie z kim się zadaję”.

Po drugie chcę móc mówić, że mieszkałem kiedyś w obozie dla uchodźców i znam z bliska czym to jest. Zapewne to trudne miejsce, ale dreszczyk emocji mnie przeszedł jak usłyszałem, że będziemy spać w namiocie.

I po trzecie Kibuye to – jak wszyscy tu powtarzają – miejsce drogich, pięknych hoteli położone nad brzegiem jeziora Kivu (jak na polskie standardy to może nawet morza, bo długie jest na jakieś 100 kilometrów). To też chcę zobaczyć, a Maombi powiedział, że zobaczymy.

4 Komentarze »