Archive for Sponsorzy

Malaria

Skrzyp, skrzyp, skrzyp…

Tak skrzypi śnieg za oknem, gdy się po nim chodzi. Powiedzmy, że to właśnie ten nieustanny hałas spowodował, że blog się znów obudził. Nic dziwnego, tutaj w niby-Rwandzie upał niesamowity, a tymczasem za oknem jakiś dziwny dźwięk. Nie przypomina to szurania klapek zrobionych ze starych zużytych opon, nie przypomina też równikowego deszczu bębniącego w blaszane dachy, nie ważne jak mały miałby to być deszcz.

Ale prawda jest inna, blog się budzi bym napisał Wam nieco o malarii. Zostałem o to poproszony przez lekarzy, abym na bazie swojej wiedzy i doświadczeń opisał tą chorobę na moim blogu muzungu.pl. Sam podpowiedziałem, że dobrym, a nawet może lepszym miejscem na opisanie będzie ten właśnie blog, czyli Konrad Jest w Rwandzie. Blog jest już o tyle martwy, że nie piszę na nim (bo nie jestem już w Rwandzie) i jest o tyle żywy, że wciąż odwiedza go bardzo dużo osób. I dobrze, bo fajnie jest wiedzieć, że zainteresowanie moim pobytem w Rwandzie z Waszej strony nie skończyło się wraz z moim powrotem do kraju.

Wciąż mam tutaj jeszcze wiele wejść, wiele osób szuka informacji turystycznych związanych z wyjazdem do Afryki, według statystyk google bardzo często szukacie tu informacji jak się do takiego wyjazdu przygotować, szukacie wskazówek dotyczących zdrowia. Pisałem już o tym, ale nigdy za wiele. Szczególnie na pewno brakuje tu osobnego artykułu dotyczącego malarii. Fakt, że na nią nie zachorowałem (choć kto go tam wie), ale choroba ta jest sporym problemem i co roku dotyka wielu Polaków podróżujących do Afryki. Zatem poniżej moje wskazówki. Pisałem już o tym na muzungu.pl, ale tutaj postaram się opisać wszystko bardziej zwięźle.

O samej chorobie jako takiej.

Mam wykształcenie biologiczne, więc pozwolę sobie nieco się powymądrzać 😉 Choć nie za dużo. Dokładne informacje znajdziecie na przykład tutaj. Ja tylko wspomnę o tym co najważniejsze.

Wspomnę o tym, że jest to choroba roznoszona przez komary widliszki (występujące także w Polsce, ale nie groźne z powodu opisanego za chwilę), jednak komary są tylko wektorem, czyli organizmem roznoszącym, a prwadziwym patogenem jest pierwotniak o nazwie zarodziec malarii. To on dla pełnego cyklu życiowego musi część życia spędzić w ciele człowieka, a część w ciele komara (i to jest właśnie powód dlaczego w Polsce widliszki groźne nie są: nawet jeśli dostaną się do nich zarodźce, jest im za zimno by przejść cały cykl rozwojowy).

Wspomnę też o tym, że jest to choroba śmiertelna, na którą niestety nie ma szczepionek. Można co prawda wykształcić częściową na nią odporność, najczęściej na dwa sposoby: przejść malarię w swoim życiu (nie polecam) lub przyjmować przez cały czas pobytu w tropikach leki antymalaryczne. Żadna z metod nie gwarantuje 100% bezpieczeństwa, a jedynie obniża ryzyko zachorowania.

Czy ryzyko zachorowania jest duże? Niestety nie wiem, bo to wartość relatywna. Z jednej strony w tropikach tylko jeden komar na 300 jest zainfekowany zarodźcem. Z drugiej strony malaria w tropkiach jest odpowiednikiem pod względem zachorowywalności chyba naszej grypy. Sami sobie odpowiedzcie na jak duże oceniacie teraz ryzyko zachorowania na grypę.

Przygotowania do wyjazdu.

Przede wszystkim spotkanie z lekarzem. Jest wiele miejsc gdzie możecie znaleźć listę lekarzy chorób tropikalnych, na przykład tutaj lub tutaj.

W wyniku spotkania na pewno dostaniecie receptę na leki antymalaryczne i zdecydowanie polecam z niej skorzystać jeszcze przed wyjazdem. Ja w Rwandzie nie widziałem nigdzie leku, jaki mi został przypisany, więc na pewno bym go nie wykupił (nazwy leku specjalnie nie podaję, aby nikogo nie sugerować co do wyboru, o tym niech zdecyduje lekarz).

Ponadto zaopatrzcie się w repelenty przeciw komarom. Wypatrujcie tych, które zawierają w sobie związek DEET; uważa się bowiem że ten jest wyjątkowo nielubiany przez widliszka. Niestety ciężko takie środki wypatrzeć w aptekach czy sklepach. Ja już się nauczyłem, że DEET zawiera repelent o nazwie Bross. Jest tani, tańszy od repelentów reklamowanych w telewizji, więc zawsze go kupuję.

I ubezpieczenie. Wykupcie koniecznie, bo jeśli juz trafi Wam się pójść do szpitala czy zwykłego lekarza, bez ubezpieczenia taka wyprawa może Was naprawdę bardzo dużo kosztować.

(W tym artykule opisuję tylko kwestie związane z malarią, dlatego nie wspominam na przykład o szczepieniach na inne choroby jak żółtaczka; o tym na pewno wspomni lekarz w czasie wizyty opisanej wyżej)

Na miejscu.

Na szczęście na miejscu nie musi się wcale okazać, że jest aż tak źle (choć na pewno zależy to od kraju). W Rwandzie wcale nie latały za mną chmary komarów. Prawdę mówiąc jak już kilka razy wspominałem widziałem jednego komara na kilka dni w porze suchej i kilka komarów na dzień w porze deszczowej. Nie przygotowujcie się więc na to, że będziecie cały czas w panice wieczorami rozglądać się za komarami i bez przerwy oklepywać się.

Mimo to nie zapominajcie dmuchać na zimne. Wyjmijcie repelenty i spryskajcie się nimi przed wieczorem.

Sprawdźcie moskitierę w oknie lub nad łóżkiem. Jeśli będzie miałą dziury (a będzie miała na 100%) pozaklejajcie je choćby zwykłą taśmą klejącą.

Unikajcie szarej godziny, czyli momentu gdy zaczyna się robić ciemno. Wtedy ryzyko zakażenia jest największe, bo wtedy właśnie komary ruszają na łowy. Na szczęście szara godzina trwa na równiku bardzo krótko i nazwałbym ją raczej szarymi minutami. Jak to wygląda pokazywałem na przykład tutaj 🙂

Z wszelkimi objawami jakiejkolwiek choroby idźcie do lekarza. Bez skrępowania. Pamiętacie? Wykupiliście przecież ubezpieczenie, więc dlaczego nie korzystać by z niego? 😉 Niestety objawy malarii są bardzo różne i ciężko samemu stwierdzić czy to właśnie ta choroba czy coś innego. Co więcej niektórzy mogą ją przechodzić dość łagodnie, tak więc nawet zwykła biegunka z podwyższoną temperaturą może być malarią (jednak traktujcie to raczej jako ewenement niż coś, co na pewno was spotka; bardziej nastawcie się na wysoką gorączkę, poty i utratę przytomności).

Po powrocie.

Niestety powrót do kraju nie oznacza końca ryzyka zachorowania na malarię. Jeszcze prze kilka dni po powrocie bierzcie leki antymalaryczne (ile, o tym zdecyduje lekarz). Pamiętajcie także, że uznaje się, że na malarię można zachorować nawet po roku od zakażenia zarodźcem. Tak więc koniecznie przy każdej chorobie przez rok po powrocie wspominajcie o tym lekarzowi rodzinnemu, tak by ewentualnie wykluczył malarię, lub zdecydował o dalszych badaniach.

Więcej:

Więcej na ten temat znajdziecie:

na moim blogu pod tagiem malaria

na stronach malaria.com.pl lub Centrum Informacji Medycyny Podróży

u lekarzy medycyny tropikalnej 🙂

Pamiętajcie też aby nigdy w stu procentach nie ufać informacjom znalezionym w sieci, także mi. Tu w końcu chodzi o Wasze zdrowie i Wasz organizm.

2 Komentarze »

Co się wydarzyło w ostatnią środę

Uważni czytelnicy bloga, zauważyli, że zniknąłem z pisaniem tak mniej więcej we wtorek wieczorem tydzień temu. Czas więc nadrobić zaległości i opisać co działo się w ostatnie chwile mojego pobytu w Rwandzie. Tym bardziej, że pamięć moja już nie ta co kiedyś, więc im szybciej to opiszę, tym lepiej dla wszystkich. Zaczynamy od środy.

Na środę plany były trzy. Pierwszy to wyjazd do Kigali po resztę zakupów z Waszych składek. Drugi to odwiedzenie Nelly w jej szkole i ostateczne pożegnanie się z nią, co na pewno nie będzie łatwe. Trzeci – o czym uprzedzili mnie inni – to mała jakby imprezka wieczorem organizowana przez Rwandyjczyków dla mnie z okazji mojego wyjazdu.

Dzień wcześniej Paula zapytałem o której pojedziemy po rzutnik. Powiedziałem, że chcę jechać jak najwcześniej, bo spraw do załatwienia w samym Kigali jak i po powrocie jest trochę i nie chcę robić wszystkiego na ostatnią chwilę. Paul powiedział, że możemy jechać o dziewiątej, bo musi rano skoczyć do banku po obiecane 150 tysięcy franków na dokładkę do zakupów i od razu wiedziałem, że zarówno pytanie o czas jak i odpowiedź były idiotyczne.

Miałem zamiar nie jeść śniadania, więc zjawiłem się w telecentrum na dziesięć minut przed planowanym wyjazdem. Na pytanie czy jedziemy, Paul powiedział, że jeszcze nie. Nie był jeszcze w banku, a do banku nie pójdzie bez śniadania, na które teraz czeka. W kulturze Rwandy nie wolno nic robić przed śniadaniem – tak przynajmniej tłumaczył. No więc i ja sobie zamówiłem kolejną jajecznicę.

Ślamazarność Paula jednak zaczęła mnie już powoli dobijać. Jego jajecznica dotarła do niego o wiele wcześniej niż moja, tymczasem wciąż ją jadł, gdy ja już dawno miałem pusty talerz. Potem powoli zebrał się i gdzieś pojechał; mam nadzieję, że do banku. Nie było go długo, była już 10.30 i zaczynała mnie powoli krew zalewać.

Pomyślałem, że się nie dam. Łaski bez. To w końcu Paulowi, a nie mi powinno zależeć na kupieniu tego rzutnika, a ja nie będę tracił ostatniego dnia pobytu na łaskawe czekanie na niego. Akurat zadzwonił Robert, że jest wolny, że jest w okolicy przystanku busów i możemy jechać. No więc powiedziałem, że jedziemy. Paula nie miałem zamiaru o tym informować, jeśli rzutnik go faktycznie interesuje, to znajdzie nas w Kigali.

Pojechaliśmy. Wysłałem zaległe pocztówki i wzięliśmy się za zakupy. Nie jest łatwe wydawanie tak dużej ilości pieniędzy. Odwiedziliśmy taki całkiem spory sklep, gdzie kupiłem klocki (dużo klocków, chyba z 6 opakowań) i całkiem sporo książek do angielskiego, w tym i słowniki. Nie było szachów, więc kolejny raz wybraliśmy się do Nakumattu. Tam je już znaleźliśmy. Zaszliśmy też do tej księgarni, gdzie widziałem ten świetny segregator z instrukacjami do obsługi komputerów, tyle, że prawie za 200 dolarów. Kobieta powiedziała, że szef jednak nie obniżył ceny. No więc dokupiłem tylko kilka książek dla dzieci, a segregator postanowiłem póki co sobie darować.

Około południa zadzwonił do mnie Paul zdziwiony, że nie może mnie znaleźć w telecentrum. A więc właśnie wrócił z banku. Czyli od 9.00 czekałbym na niego trzy godziny. Powiedziałem gdzie jestem i jak chce może przyjechać to pójdziemy po rzutnik. Po kolejnej godzinie znów się zjawił.

Po kolejnej godzinie jechaliśmy już z Paulem do sklepu po rzutnik. Sprzedawca był inny niż ostatnio, co postanowiłem wykorzystać do kolejnych negocjacji ceny. Zerknąłem na ostatnie ustalenia. Rzutnik z 800 tysięcy stargowaliśmy do 728, a UPS miał być w cenie 75000. Na pytanie sprzedawcy o ustalenia zażartowałem, że wprawdzie padły już ceny, ale ustaliliśmy, że będą one nadal negocjowane. I powiedziałem: rzutnik za 710, a UPS za 70. Zobaczymy co on na to.

A on na to, że UPS już bardziej przecenić nie może, ale co powiem na rzutnik za 700. Nie dałem po sobie poznać, że właśnie udało się cenę rzutnika obniżyć o sto tysięcy (200 USD, czyli około 500 złotych) i bez entuzjazmu powiedziałem, że może być.

No to świetnie. To teraz musimy tylko zaczekać, mówi sprzedawca. Bo co prawda rzutnik jest na miejscu, ale UPS muszą dowieźć w godzinę z magazynu. Tu już się włączył Paul i mówi, że nie mamy czasu czekać (no proszę…). I że on zna sklep, w którym i UPS i rzutnik jest w tej samej cenie, co wynegocjowaliśmy i oba są dostępne od ręki.

Pytam Paula czy mówi poważnie, a on potwierdza. I dodaje, że „dowieść z magazynu w godzinę” oznacza, że UPS nie mają i teraz ktoś będzie latał po innych sklepach i szukał gdzie może go dostać jeszcze taniej, by nam sprzedać. No to ustaliliśmy ze sprzedawcą, że jak coś wrócimy po ten rzutnik, a UPS sami poszukamy. I pojechaliśmy w trójkę (to znaczy ja, Paul i Robert, który w całej opowieści siedzi jakoś wyjątkowo cicho).

I faktycznie, w kolejnym sklepie było nawet lepiej. Nie wiem czy Paul blefował, czy mówił prawdę, ale powiedział do sprzedawcy, że wczoraj z jego kolegą ustalił, że kupi tu rzutnik za 700 tysięcy, co sprzedawca potwierdził. Model ten sam. Za to UPS kosztował nie 70 a 50, czyli znów taniej. I wszystko na miejscu.

Tyle, że rzutnik tutaj miał gwarancję na 6 miesięcy, a w poprzednim sklepie na pół roku. Zatem może by tak tutaj UPS, a tam rzutnik? Poprosiłem Roberta by zadzwonił do sklepu, z którego wyszliśmy i upewnił się co do długości gwarancji.

Długość gwarancji się zgadza, rok. Ale cena wynosi już 750000. Robert powiedział, że to normalne w tutejszej kulturze. Sprzedawca obniży ci cenę nawet bardzo. Ale wyjście ze sklepu traktuje jako potwarz i nawet jeśli miałby rzutnika nie sprzedać, to na pewno nie da ci znów tej samej oferty.

No więc ok, wszystko kupiliśmy w tym drugim sklepie, niestety z krótszą gwarancją. Paul dorzucił zgodnie z obietnicą swoje 150 tysięcy.

Rozstaliśmy się, a ja poszedłem na kolejne zakupy. Miałem wciąż w kieszeni około 500 tysięcy franków, więc postanowiłem sobie, że mogę sobie pozwolić na nieco rozrzutności. Dokupiłem więcej zabawek, teraz już nawet taki droższych, dokupiłem o wiele więcej książek dla dzieci i do języka angielskiego. Pozwoliłem sobie nawet na ten drogi segregator. Bo nawet po jego zakupie zostawało mi nadal bardzo dużo pieniędzy.

Zaczął padać deszcz więc miałem chwilę na zatrzymanie się w sklepie i pomyślenie co tu robić z tymi pieniędzmi. Przypomniałem sobie o brakującym telefonie u Scholi, o którym wspomniałem organizując zbiórkę. Stwierdziłem jednak, że to jednak dość drogi prezent i nie wiem, czy do końca słuszny.

Wcześniej próbowaliśmy wywołać z Robertem zdjęcia, ale okazało się, że cena to jednak nie 80 a 500 franków za sztukę. Dolar za zdjęcie to trochę dużo. Jeden z czytelników bloga zaoferował mi już wcześniej, że może te zdjęcia wywołać w Polsce po kosztach i potem je wyślemy. Zatem chyba wiedziałem na co przeznaczę pozostałe pieniądze. Poszedłem do kantoru i za franki dostałem jeśli dobrze pamiętam 245 euro. Właściwie zdecydowanie za dużo jak na wywołanie zdjęć, ale pomyślałem, że razem z Wami ustalimy co zrobimy z resztą pieniędzy już w Polsce. Bo naprawdę nie wiedziałem co jeszcze mogę kupić.

* * *


Do Nyamata dotarłem przed samym zmierzchem, więc pierwsze gdzie się udałem z wszystkimi tobołami, to była szkoła Nelly. Tam jednak strażnik na mój widok powiedział mi po francusku, że Nelly w szkole nie ma i że nie wie gdzie może być.

Byłem jednak podejrzliwy. Nie opowiadałem Wam jeszcze, ale szkoła Nelly to dość mocno „więzienne” miejsce. Nelly nie może jej właściwie opuszczać i nie może zbyt często przyjmować gości. Ostatni raz odwiedziłem ją w niedzielę. Siedzieliśmy na środku placu (wizyty muszą być cały czas pod okiem strażnika) gdy nagle Nelly bardzo się zdenerwowała. W bramie szkoły pojawił się bowiem dyrektor. Grzecznie, ale stanowczo zostałem ze szkoły wyproszony, a Nelly z miną zbesztanego uczniaka pomaszerowała za dyrektorem. Powiedziałem jej tylko szybko, że w środę odwiedzę ją ostatni raz by się pożegnać.

No i właśnie była środa, a strażnik – choć poprzednimi razami musiał nieźle się ludzi dopytywać gdzie jest Nelly – tym razem od razu był pewien, że jej nie ma. Nie wyglądało to dla mnie szczerze, raczej podejrzewałem, że w tajemniczym zniknięciu, a właściwie ukryciu jej przede mną maczał palce dyrektor. Zacząłem więc tłumaczyć na ile potrafiłem po francusku, że właśnie jadę do Polski i chciałem z nią ostatni raz się pożegnać i niech mi dadzą na to szansę. Poprosiłem nawet o zabranie mnie do dyrektora szkoły, aby jemu wszystko wytłumaczyć, ale strażnik twierdził, że dyrektora też nie ma.

Przez bramę zauważyłem jednak przechodzącego ulicą znajomego Alojza. Poprosiłem by wytłumaczył strażnikowi w kinyarwanda o co chodzi. Porozmawiali sobie i Alojz powiedział, że nic się robić nie da. Dziś był ostatni dzień szkoły (faktycznie o tym zapomniałem), dwie godziny temu skończyły się ostatnie egzaminy i szkoła jest teraz zupełnie pusta. Uczniowie pojechali do domów i Nelly zapewne była już w Kigali.

A zatem nie zdążyłem się pożegnać. Było mi strasznie smutno. Byłem wściekły na Paula za przetrzymanie mnie rano i byłem wściekły na deszcz za przetrzymanie mnie po południu. Tyle spraw do załatwienia w ostatnie chwile pobytu, a w Rwandzie wciąż to samo: czekanie.

* * *


Poszedłem z wszystkimi zakupami prosto do telecentrum. Nie miałem po co iść do domu, a poza tym było już prawie ciemno. Wieczorem miało być to spotkanie pożegnalne.

Zacząłem rozdawać – tym razem już bez wielkiej pompy – zakupione rzeczy. Rodzice dostali kolejne zabawki, osoby, które do tej pory nie dostali zupełnie nic – Maombi, Olivier i parę innych – dostali książki i słowniki. Powstrzymał mnie jednak Robert i powiedział, że lepiej będzie jak zostawię to na oficjalne spotkanie pracowników telecentrum ze mną. W bungalow trwało jednak organizacyjne spotkanie Paula z weselnymi gośćmi, więc póki co musieliśmy czekać. Kolejny raz czekać.

Wyciągnąłem więc jedynie szachy i zacząłem uczyć Roberta jak się w nie gra. Czasu już było mało. Na szczęście w szachach była instrukcja i Robert mówił, że wraz z nią będzie uczyć dzieciaki w szkole.

Cały czas próbowałem dodzwonić się do Nelly i dowiedzieć się od ludzi, czy ktoś jej nie widział. Telefon był jednak wyłączony, a i nikt jej nie widział. Robert tylko powiedział, że faktycznie Nelly chodziła całe popołudnie po mieście. Dobiło mnie to trochę, bo wyobraziłem sobie, że szukała mnie. Że pamiętała, że obiecałem jej z nią się pożegnać, a tymczasem zapomniałem o niej. Więc wsiadła w bus i pojechała do Kigali, zapamiętując mnie jako dupka, który nie dotrzymuje słów.

* * *


Chciałem w tym miejscu umieścić opis jak narastała we mnie po raz milionowy frustracja spowodowana czekaniem. Powstrzymam się jednak i tylko niby mimochodem wspomnę, że czekałem na zebranie się ludzi od osiemnastej do dwudziestej drugiej.

* * *


Pamiętacie opis urodzin Pacifique z początku mojego pobytu w Rwandzie? Zatem to spotkanie było do tamtej uroczystości wyjątkowo podobne. Tyle, że tym razem to ja byłem pępkiem świata i to mi bito słowne pokłony.

Każdy po kolei wstawał i mówił coś dobrego o mnie. Jakieś dobre wspomnienie, lub inne ciepłe wspomnienia. Po tym wręczał mi prezent.

Prezenty były różne, w zależności od zamożności ofiarodawcy i naprawdę z wszystkich jestem dumny. Barmani i ludzie z kuchni w większości dali mi laurki. Były też paczki herbaty. Brzmi może śmiesznie, ale weźcie po uwagę, że prezenty dostawałem od ludzi zarabiających około 50 złotych miesięcznie. Laurki stoją teraz u mnie na półce, a herbat póki co nie otwieram. Poczekam z nimi aż wspomnienia Rwandy zaczną przygasać.

Kadra zarządzająca rozwiązała mój problem braku pieniędzy na oficjalne pamiątki z Rwandy. Kupili mi właśnie tradycyjne rękodzieła, jakie turyści kupują w Rwandzie i zabierają do Europy. Tak więc mam teraz nawet więcej niż sam bym sobie kupił. Mam kilka koszy agaseke, mam półmiski, drewniane obrazki i figurki. Paul kupił ponadto prezenty, o które poprosił abym wręczył dla Krysi i Pawła.

Wyjątkowa była moja ulubiona Schola. Wręczyła mi prezent i poprosiła abym nie otwierał go przy innych.

Potem był czas na moje przemówienie i ostateczne rozdanie tego, co mi z zakupów jeszcze zostało. Zatrzymałem jednak wciąż trzy książki dla Nelly.

* * *


Wróciłem do domu i było jeszcze bardziej smutno. Nelly się nie odnalazła (miałem nawet cichą nadzieję, że to miała być specjalna niespodzianka i Nelly zjawi się na spotkaniu, ale niestety nie), dochodziła północ, a ja musiałem wziąć się za pakowanie. Pojawił się problem, bo dostałem sporo koszy, które trzeba było upchnąć do wyładowanej już do oporu walizki.

Wyrzuciłem więc z niej wszystkie porwane ubrania. Tak pozbyłem się trzech par spodni i kilku koszulek. Wyrzuciłem kapcie, nowe sobie kupię w Polsce. Nie zgodziłem się na zostawienie sandałów. Kupiłem je przed wyjazdem i teraz były strasznie zniszczone (przez cały czas pobytu tylko raz założyłem pełne buty) i na pewno ich nie będę już nosił. Ale to pamiątka. Zniszczone, z pękniętymi podeszwami, ale przede wszystkimi całe umazane czerwonym błotem.

Zostawiłem piankę do golenia i wiele innych niepotrzebnych – przynajmniej przez jakiś czas – rzeczy. Chłopakowi który mieszka z Samuelem zostawiłem moją harmonijkę ustną. Tak jak wcześniej zaplanowałem, Innocentowi i Agathe zostawiłem modem. Zostawiłem też swoją latarkę. Czas więc było się pakować.

Przypomniałem sobie o prezencie od Scholi. Otworzyłem paczkę i aż musiałem zatrzasnąć drzwi żeby nikt mnie nie widział, bo poczułem, że się rozbeczę.

To nie było nic wielkiego. W paczce było zdjęcie Scholi, była paczka gum do żucia i dwa kawowe cukierki. Było jedno zielone jabłko i koszulka polo.

I poczułem się jak kawał gnoja. Jeszcze kilka godzin temu zdecydowałem, że telefon dla Scholi to zbyt drogi prezent. Tymczasem ona oddaje mi swoje wywołane zdjęcie, kupuje mi słodycze i kupuje europejskie jabłko, które tu kosztuje tyle, co w Europie ananas. I kupuje nową koszulkę z metką. Schola zarabia 20 euro miesięcznie, utrzymuje z tych pieniędzy siebie i dwóch synków – trzyletniego i czteromiesięcznego. A ja mając 240 euro w kieszeni, z którymi nie wiem co zrobić decyduję, że nie kupię jej telefonu.

Mam nadzieję, że wybaczycie mi, ale złamałem w tym momencie wszelkie zasady. W tej samej chwili postanowiłem, że jutro Schola dostanie ode mnie (od Was) sto euro, za które poproszę, aby kupiła sobie telefon. Było już niestety za późno, bym inaczej odkręcił swój błąd. Nie zdążyłbym kupić telefonu sam, ale nie mogłem też nie zrobić nic.

Tak. Dając pieniądze podleczyłem swoje sumienie.

* * *


Przed pójściem spać Agathe powiedziała mi, że widziała Nelly. Nelly nocuje u jej znajomych w Nyamata i jutro będzie jeszcze szansa się z nią zobaczyć.

14 Komentarzy »

Jak działa NTC?

)

Panoramiczny widok ze środka terenu NTC. Kliknij by naprawdę nieźle powiększyć 🙂

Otóż działa inaczej niż się spodziewałem. Społeczne Pracownie Edukacyjno – Komputerowe, w których się udzielam w Białymstoku to miejsce świadczenia szkoleń dla ludzi bezpłatnie; ewentualne finansowanie otrzymujemy z Microsoftu czy innych podmiotów zainteresowanych naszą działalnością. A główną „siłą roboczą” są wolontariusze tacy jak ja. Czegoś takiego więc spodziewałem się i tutaj.

Otóż nie. Tu wszyscy zarabiają (co prawda nędznie), a ludzie za usługi muszą wnosić symboliczne opłaty. Ponadto do pracowni przyklejone są inne „pomysły” dające Nyamata Teleservice Centre finanse na utrzymanie. Ale  po kolei.

NTC to całkiem spora działka położona na wylocie Nyamata w kierunku Kigali, ale nie bezpośrednio przy głównej drodze (nic więc nie trzeba burzyć). Na działce w pierwszej kolejności rzuca się w oczy budynek składający się z trzech części.

Część pierwsza, lewa, to pracownia komputerowa, biuro Paula i biurko Juliette i Pacifique. W pracowni komputerowej na co dzień Innocent prowadzi rano kursy komputerowe. Kurs kosztuje 50 dolarów ale za to trwa dwa miesiące (nie tak jak u nas w Białymstoku tydzień), w efekcie ludzie wychodzą stąd naprawdę dobrze wyuczeni (no… w miarę dobrze). Potem pracownia pełni funkcje odpowiednika polskiej kawiarenki internetowej: można przyjść połączyć się z siecią, można wydrukować coś… Oczywiście teraz ludzi jest jak na lekarstwo, bo piąty miesiąc nie ma internetu. Ale widuję czasem kogoś przepisującego jakieś teksty w wordzie. Dodatkowy zarobek to serwisowanie komputerów przyniesionych przez ludzi. Tylko, że przez cały czas mojego pobytu, był tu tylko jeden laptop w takim celu. Ludzie nie mają komputerów.

Za biurkiem jak już wcześniej pisałem dziewczyny sprzedają kody do prądu elektrycznego. To jedno z dwóch głównych i prawdziwych źródeł dochodu NTC.

Część środkowa to sala lekcyjna, w której Robert Sunde (wcześniej nie wiedząc jak się to pisze nazywałem go Sunday) za opłatą uczy języka angielskiego (a mnie kinyarwanda). Ponadto wynajmowana jest na różne spotkania. Widziałem już spotkanie ludzi chorych na AIDS, od wczoraj jest szkolenie wolontariuszy czerwonego krzyża w zakresie pierwszej pomocy (jutro będzie praktyka, więc może zrobię jakieś fajne zdjęcia).

Trzecia prawa część z niewielkim zadaszeniem po boku to restauracja i bar. To drugie źródło dochodu telecentrum. Przyjeżdżają tu ludzie nawet z samego Kigali! 🙂 Rano można zjeść omlet, po południu kozi szaszłyk lub dania ze szwedzkiego stołu (płacisz dwa dolary i jesz ile chcesz), wieczorem jak jest już ciemno sporo osób pije piwko czy drinki (ciekawostka: kobiety w tym kraju nie mogą pić publicznie, więc jeśli ktoś liczy na poderwanie dziewczyny w pubie, raczej się tu rozczaruje).

Dalej na panoramce za czarną folią widać wychodek. Czarna folia natomiast przysłania budowę kolejnej inwestycji Paula – hoteliku dla gości klasy VIP, jak sam to nazywa.

Dalej mamy bungalowy, w których przesiadują goście restauracji. Tak, dobrze widzicie: koło największego z nich jest stół bilardowy. Mogę grać za darmo, ale często nie korzystam. Kij nie ma tipa przez co bile poruszają się jak chcą 🙂 Zresztą cały stół jest nieźle zniszczony i pokrzywiony.

Dalej już nie widać nic ciekawego. Wielki teraz wyschnięty ogród/trawnik przed budynkiem. Ostatni budynek na zdjęciu jest już na innej działce.

Ponadto należy pamiętać, że Paul jest szefem Rwanda Telecentre Network, więc wiele spraw załatwia tu jako ktoś, komu podlega wiele ośrodków w całej Rwandzie. Na przykład sprzedaż prądu odbywa się w wielu miejscach w kraju i Innocent czasem (tak jak dziś) odwiedza inne telecentra by zebrać raporty finansowe. Kiedyś będę musiał się z nim wybrać by pozwiedzać. Niestety NTC nie ma samochodu i Innocent jeździ po kraju zwykłym busikiem, co zajmuje bardzo dużo czasu. Kraj jest mały, ale objechanie go całego zajmuje mu ponad tydzień.

Tak więc jak widać jest tu inaczej. Ludzie niestety muszą płacić. Ja jednak zapowiedziałem dla Paula, że wszystko co będę robić dla ludzi, musi być nieodpłatne, na co się zgodził. Ponadto cały czas go nawracam na ideę świadczenia usług za free tłumacząc skąd może uzyskać pieniądze. Czasem robi bardzo zdziwioną minę, tak jakby pierwszy raz słyszał o takim modelu pozyskiwania środków.

Gorzej będzie z krzewieniem idei wolontariatu. Gdy zapytałem ich czy chcieliby zostać wolontariuszami, zaczęli się śmiać i wzbraniać. Nie dziwię się – to kraj w którym ludzie przede wszystkim są biedni, więc jeśli pracować, to tylko za pieniądze. Wprawdzie Paweł z Paulem ma zamiar wskrzeszenia tu idei wolontariatu, ale sam czarno to widzę, ale i nie będę przeszkadzał. Paul pomysłowi przyklasnął, ale Paweł pamiętaj: Paul się na wszystkie nowe pomysły chyba zgadza 🙂 Gorzej będzie z ich wdrożeniem.

4 Komentarze »

Konkurs pocztówkowy #1

Uwaga: ten konkurs został już rozstrzygnięty. Proszę nie przesyłać odpowiedzi, a cierpliwie czekać na kolejne edycje 🙂

Prawie jak 35 milionów w lotto

Za 14 godzin wsiadam w pociąg 🙂

Część z Was już wie, a część nie wie. Więc ta część która nie wie, słuchać uważnie:

Wymyśliłem sobie, że zrobię konkurs pocztówkowy. Z jednej strony chcę jakoś ozłocić moich wiernych czytelników, a z drugiej chce sprawdzić jak to faktycznie jest z czytaniem bloga przez moich znajomych 🙂 Blog miał pierwotnie być przeznaczony głównie myślą o znajomych z reala; ale widzę, że ich jest tu jak na lekarstwo. Podesłałem im link do bloga ponad miesiąc temu, a oni z jednej strony zarzekają się, że czytają, a z drugiej nadal zadają banalne pytania typu „to kiedy wyjeżdżasz?”. Zaniosłem dziś Robertowi komórkę do zostawienia; Ania – jego żona – i Cecylia były bardzo zaskoczone, że to już jutro jadę. Myślały, że tak sobie wpadłem posiedzieć 🙂 Szwagier dziś mnie pytał, gdzie ja jadę (ale mu akurat wybaczam, bo raz, że wiedział kiedy jadę, a dwa, że mu linka do bloga nie podsyłałem i informacje o moim wyjeździe czerpie raczej od mojej siostry).

Okej. Teraz wyjaśniam o co będzie chodzić w moim konkursie.

Raz na jakiś czas pojawi się tu konkurs. Zadam pytanie odnośnie mojego wyjazdu do Rwandy, wolontariatu, pomocy rozwojowej. Pytanie będzie zawsze dotyczyło spraw już omówionych na blogu, więc kto czyta, raczej zgadnie lub będzie mniej więcej wiedział gdzie znaleźć odpowiedź. W nagrodę tej osobie wyślę pocztówkę z Rwandy 🙂

Zasady:

– Odpowiedz na pytanie
– Sprawdź pod wpisem komentarze, czy konkurs nadal jest aktualny
Odpowiedź wyślij mi mailem!!!
– W tytule maila wpisz „Konkurs pocztówkowy 001”
– Adres na który trzeba wysłać odpowiedź to kkarpieszuk małpa gmail.com
– Pod odpowiedzią dołącz dane, na które chcesz bym wysłał pocztówkę: imię i nazwisko oraz adres
– Zasada niekonieczna: jak już wyślesz w nerwach maila, napisz ją też na spokojnie w komentarzu (nie podawaj adresu). Proszę o to z nadzieją, że jak ktoś zobaczy, że już padła odpowiedź, nie wyśle mi maila i dzięki temu będę miał czystszą skrzynkę 🙂 Uwaga: jeśli zamieścisz tylko odpowiedź w komentarzu a na maila nie lub ktoś Cię uprzedzi, nie wygrywasz. 😦 Liczy się pierwsza odpowiedź w mojej skrzynce pocztowej.

Nagrody:

– Pocztówka z Rwandy ze specjalną dedykacją 🙂 Wiem, że może to mało, ale hej! Jak często dostajesz korespondencję z Czarnego Lądu? I to za friko, nie musisz wysyłać żadnego premium sms-a.
– Nagroda na razie jest tylko taka i pojedyncza, bo na tyle mnie stać. Jak już będę na miejscu zobaczę czy konkurs będzie dało się ciągnąć dalej.
– Podkreślam: wygrywa osoba, której mail z prawidłową odpowiedzią dotrze do mnie pierwszy.
Uwaga: jeśli pocztówka zaginie w drodze do Ciebie, niestety najprawdopodobniej nie będzie mnie stać aby słać aż do skutku. A uprzedzam, że korespondencja z Afryki ponoć lubi się zgubić ;(

I w końcu pytanie:

– Podaj datę mojego przylotu do Rwandy i datę kiedy ją opuszczę.

Wiem, że pytanie jest banalne, ale o dziwo o to jestem najczęściej pytany. 🙂 Później myślę, że będzie ciężej. To na razie rozgrzewka. Odpowiedzi szukaj na blogu.

I na koniec zonk: w konkursie mogą brać udział wszyscy za wyjątkiem… Krysi 🙂 Sorry Krysia, ale byś zgarnęła wszystkie nagrody 🙂 Oczywiście to nie oznacza, że nie dostaniesz pocztówki 😉

No i tyle. Zgadujcie i komentujcie jak Wam się podoba pomysł takiego mini-konkursu. Mobilizujecie mnie, albo ochrzańcie, że zająłbym się ratowaniem świata, a nie wysyłaniem pocztówek 😉

Informacje o sponsorze (dodaję ten element bo mam nadzieję, że uda mi się pozyskać sponsorów do przyszłych edycji konkursiku):

Pocztówkę w tym konkursie sponsoruje… Konrad Karpieszuk z własnych zaskórniaków 🙂

5 Komentarzy »