8 sierpnia, piątek

Odważyłem się zrobić zdjęcie bliżej centrum Nyamata. Ale nadal nie w największym tłumie. Choć mam nadzieję, że już widać jak gęsto jest tu od ludzi o każdej porze dnia
Przed chwilą jak szedłem do domu z telecentrum (trzeba przejść całą długość miejscowości) podbiegł do mnie ktoś i podał rękę. Oni tu co chwila podają rękę, przedstawiają się, pytają kim jesteś, więc nie było potrzeby by nie odwzajemnić gestu. Tyle, że ten mojej ręki nie puszczał i szliśmy tak ze sto metrów, on coś mówił w chyba kinyarwanda, i strasznie się śmiał. Czułem, że coś jest nie tak, więc zapytałem jedną z mijanych grupek ludzi o co chodzi i powiedzieli mi, że to wioskowy głupek. Jakiś rosły facet odciągnął go ode mnie.
Po chwili jednak znów mnie dogonił, tym razem jednak ręki mu nie podałem. Położył więc ją na moim ramieniu i znów zaczął się śmiać i coś histerycznie bełkotać. W oczach było widać obłęd (a na twarzy mnóstwo białych wyprysków). Po chwili wbił swoje pazury we mnie i zaczął gadać głośniej. Kazałem mu po angielsku zabrać rękę i ją siłą ze mnie zdjąłem. Wtedy szedł ze mną i głośno prychał przez nos jak rozjuszony byk. Schowałem aparat do kieszeni, założyłem plecak na oba ramiona. Ze śmiechem powiedziałem do niego go away i machnąłem ręką, a on odszedł na drugą stronę ulicy, wszedł w krzaki i usiadł w nich. Wtedy zobaczyłem, że był bez spodni.
To jak dotąd jedyny nieprzyjemny incydent z tutejszą ludnością. (Próśb o pieniądze nie zaliczam do rzeczy nieprzyjemnych, bo nigdy nie ma w tym agresji).
* * *

Praca wolontariusza w Afryce to ciężka i wyczerpująca tyrada. 24 godziny na dobę.
To, że nie piszę jak dotąd o pracy, nie znaczy, że nic tu nie robię. Po prostu w pierwszym odruchu chce opisać jak najdokładniej, kamień po kamieniu, tutejszy świat. Stąd tyle o ludziach, tyle o widokach, a jak dotąd nic o pracy wolontariackiej.
Dziś akurat jednak czuję się jakbym faktycznie nic nie robił. Od dwóch dni praktycznie nic nie posunęło się do przodu, a na dodatek Paul zapowiada mi kolejne, w sumie gigantyczne obsuwy.
Do niedzieli jedyne czym się zajmowałem to zapoznawaniem z ludźmi, tym jak funkcjonuje telecentrum i jak wyglądają kursy komputerowe. Kto jest kim, jakie są zwyczaje, czym jeszcze się tu zajmują…
Od poniedziałku obserwuję zajęcia komputerowe prowadzone przez Innocenta. Miałem i hospitować ale ni jak moje umiejętności w tej dziedzinie, wyniesione ze szkoły nie nadają się do afrykańskich warunków. Każdy przychodzi o której godzinie chce, każdy pracuje nad czymś innym, wychodzi kiedy chce. Sam Innocent też jest na tyle zajęty, że choć jest jedynym prowadzącym, często zdarza mu się nie doczekać do końca 🙂 Wtedy ja z obserwatora muszę się zamienić nauczyciela i jeśli ktoś czegoś potrzebuje – pomóc. Ale większość radzi sobie sama bardzo dobrze.
W między czasie rozmawiam z Paulem jak będzie wyglądać mój pobyt tutaj, Jakie są priorytety, co jeszcze możemy zrobić. Okazuje się, że nie tyle Paul dobrze zrozumiał moje zadania, to jeszcze przygotował się na mój przyjazd. W projekcie złożonym do MSZ wpisane mam jako główne zadanie przeszkolenie dwudziestu trenerów i nauczycieli informatyki (ICT). Tymczasem przedwczoraj Paul mi powiedział, że już się skontaktował z kimś tam ważnym i do Nyamata Teleservice Centre zostanie przysłanych na przeszkolenie komputerowe sześćdziesięciu nauczycieli – liderów ze szkół podstawowych z całego kraju, których najpierw ja nauczę jak posługiwać się komputerami, a potem oni tą wiedzę dalej przekażą innym nauczycielom i w konsekwencji uczniom. Nauczyciel w szkole podstawowej jest tutaj nauczycielem od wszystkiego.
No to brzmi super. Myślałem, że wytrenuję dwudziestkę jakichś przypadkowych osób, a tymczasem zanosi się, że faktycznie coś uda mi się zrobić! Poza tym Paul zorganizował dla każdej szkoły komputery po 50 dolarów sztuka (używane, ale też dobrze).
Zapytałem kiedy z tym ruszymy, czy uda się już od następnego tygodnia, a Paul mówi, że pewnie jeszcze nie od poniedziałku, ale może już we wtorek. Musi tylko wysłać jakieś pismo z zaproszeniem do kogoś tam ważnego.
Innocent na weekend jedzie do rodziny, która mieszka w okolicach wulkanów i zapytał czy chcę się z nim wybrać. Weekendy normalnie chciałbym mieć wolne na zwiedzanie, ale jako, że w przyszłym tygodniu mamy ruszyć z kopyta, powiedział, że dziękuję, ale muszę się przygotować.
A dziś mi Paul mówi, że ten ktoś ważny powiedział mu, że na razie nauczyciele nie mogą bo są na kursie języka angielskiego i 18 sierpnia uda się może z nimi zrobić spotkanie i wtedy zaplanować kiedy by zaczęli.
No krew mnie zalała. Ja rozumiem, że w Afryce nikomu się nie spieszy, ale jak słyszę, że teraz mam tydzień czekać i wtedy może będą nauczyciele, a może nawet i nie (grupa już ponoć przecież miała być zorganizowana), to ręce można załamać. Krysia dobrze zresztą wie jak ja reaguję jak słyszę, że coś ma się opóźnić.
Paul natomiast się nie przejął tym za bardzo, zwłaszcza, że choć faktycznie się przykłada do tego by wszystko poszło jak należy to na głowie ma masę innych rzeczy (jak jedziemy do Kigali załatwić jedną moją rzecz, spędzamy tam czas aż do zachodu słońca zanim Paul załatwi też swoje sprawy). Niedługo bierze ślub, rozbudowuje telecentrum, szuka mieszkania do kupienia i grom go wie co jeszcze. Bez przerwy biegamy po jakichś ministerstwach, uczelniach, firmach i organizacjach. Co do przesunięcia terminu rozpoczęcia kursów z miejsca przeszedł nad tym do porządku dziennego i trudno mi go było nawet podejść jakoś, by coś jednak zrobił. Nie będę siedział cały tydzień i nic nie robił.
Próbowałem na różne sposoby, ale dopiero jak mu przypomniałem kolejny raz, że jestem tu z ministerstwa i ono przygląda się nie tylko mi, ale i jemu i jego organizacji, że europejczycy nie lubią opóźnień i takie coś może w przyszłości źle wpłynąć, że jak będzie starał o jakieś granty, o kolejne działania wolontariackie czy inne wsparcie, ktoś inny lepiej zorganizowany może go wyprzedzić, trafiłem chyba w dziesiątkę. Powiedziałem, że musimy coś wymyślić na ten tydzień bym nie siedział z założonymi rękoma i wymyśliliśmy, że zbierzemy nauczycieli z Nyamata i zrobimy krótki tygodniowy kurs nie tylko o komputerach ale i innych zagadnieniach dydaktycznych.
Ale kiedy zbierzemy tych nauczycieli? Dziś to już nie. W weekend też nie. W poniedziałek może i we wtorek zaczniemy. A jeśli nie w poniedziałek (bo znów będziemy musieli jechać do Kigali) to może we wtorek… Albo później, bo wtorek znów trzeba jechać do Kigali zapewne.
* * *
Jak ja nie lubię tego miasta… Nyamata jest piękna, sielska, a tam jedno wielkie kłębowisko ludzi i powywijane we wszystkie strony ulice, tak że nigdy nie wiesz gdzie jesteś. Trzeba przedłużyć moją wizę, bo z marszu dostaje się tylko na 15 dni. Trzeba więc udać się do imigration office, oczywiście w Kigali.
Pierwsza próba była wczoraj. Najpierw Paul zostawił mnie w samochodzie i poszedł biegać załatwiać swoje sprawy, a jak wrócił wjechał w inny samochód i wszystko co już mogłem zrobić to fotografować kolejne warsztaty samochodowe. Warsztat samochodowy to zazwyczaj zwykły plac z rozbitymi samochodami i uwijającymi się między nimi mechanikami. Wygląda jak nasz szrot, tyle, że tu samochody są składane, a nie rozbierane. Ale stoją i takie, których już złożyć na pewno się nie da.

To nie parking, to nie szrot. To warsztat naprawczy.

Mechanik naprawia coś z zawieszeniem. Na pierwszym planie typowy widok dla każdego zakątka Kigali: obnośny sprzedawca. W tym wypadku można kupić jeansy.
Dziś kolejna próba. Dotarliśmy w końcu do biura imigracyjnego, gdzie dowiedzieliśmy się, że przedłużenie wizy kosztuje pięćset dolarów, chyba, że MSZ prześle papier, że faktycznie jestem wolontariuszem, to wtedy tylko dwadzieścia pięć. Zatem w poniedziałek kolejna próba. Lub we wtorek, lub później, bo nie wiem kiedy dostanę skan pisma z MSZ i czy będę miał na tyle łącza, by je ściągnąć. (Dopisane poźnym wieczorem: mam już skan, MSZ jak zwykle nie zawiodło!)

Jeden z widoków, który umila drogę z Kigali do Nyamata
Obsuw za obsuwem.
* * *
Powiedziałem do Paula, że widzę jak dużo rzeczy ma na głowie i rozumiem, że nie zawsze będzie miał dla mnie czas. Powiedziałem więc, że dobrze by było wyznaczyć kogoś kto będzie ze mną pracował tutaj. Powiedział, że to dobry pomysł i co powiem na Innocenta. Zgodziłem się, bo to łebski facet, faktycznie wiele rzeczy potrafi. No to świetnie.
Tyle, że zaczniemy jak wróci spod wulkanów.

I na koniec: Ami w komentarzu do "Kigali na własną rękę" prosił o fotkę bramy wjazdowej do słynnego hotelu z filmu Hotel Rwanda. Więc na specjalne życzenie... 😉