Przyznam się Wam, że pisanie mnie jako – tako kręciło już od dawna. Jeśli potrafię sobie przypomnieć początek, było to w głębokiej podstawówce, gdy nauczycielka wyjaśniła nam jakie są zasady pisania baśni. Wtedy to napisałem w zeszycie w linie kilka takich krótkich opowiadań; niestety nie pamiętam już treści żadnej z nich. Pamiętam za to, że pierwsze docenione opowiadanie było o zwierzątkach. Występowały tam węże, lwy i inne stworzenia i wszystkie szykowały się do wielkiej zadymy. Zostawiłem zeszyt z niedokończonym opowiadaniem w szufladzie, gdzie znalazła go moja mama. Powiedziała, że normalnie nie przyznała by mi się, że grzebała w moich rzeczach, ale opowiadanie tak jej się spodobało, że musiała mi o tym powiedzieć.
Zestresowałem się tym jednak tak bardzo, że nigdy już opowiadania nie dokończyłem. Pisałem potem różne rzeczy, włącznie z wierszami, ale nigdy nic długiego. Podziwiałem pisarzy, ale wiedziałem, że nigdy nie będę potrafił tak jak oni. Wizja napisania czegoś dłuższego niż 20 stron rozkładała mnie na łopatki. Jak do czegoś takiego w ogóle można usiąść? Przecież to długie tygodnie, miesiące pisania, pisania, pisania… To ja już wole poleżeć sobie brzuchem do góry.
* * *
Mam już stałe łącze internetowe. Kolega pożyczył mi swój modem Orange i mogę z niego w miarę swobodnie korzystać. Kolega pomógł mi szczerze mówiąc w między czasie w kilku innych sprawach, ale wiem, że nieco się ukrywa przed FBI, CBA, układem i wszystkimi Nimi, którzy śledzą nas w internecie, więc nie mogę zdradzić jego imienia 😉
A tak poważnie, to ja nie o koledze teraz, a o modemie i temu co dzięki niemu właśnie zrobiłem. Otworzyłem przeglądarkę, otworzyłem worda i metodą kopiuj & wklej przeniosłem na komputer całego swojego bloga. Zajęło to ponad dwie godziny.
I okazało się, że przypadkiem napisałem coś objętościowo zbliżonego do powieści. Na razie nic nie formatowałem, nic nie usuwałem (tak więc całość zawiera także zdjęcia) i word mi wyświetlił, że cały mój blog to 436 stron A4. Wow! Naprawdę nie chciałem 😉
* * *
Jak się pewnie domyślacie, blog ściągałem, bo postanowiłem posłuchać Waszych próśb abym to wydał. Przyznam, że nie wierzę w komercyjny sukces tej pisaniny, ale zobaczymy. Mi się na przykład mój blog nie podoba 😉 Naprawdę nie wiem czym się tak czasem zachwycacie, ale ok. Nie zaszkodzi spróbować. Jak się nie uda, nic się nie stanie. Jak się uda, będę miał motywację i – co tu ukrywać – forsę na kolejne wyprawy i dalsze ich opisywanie.
* * *
Czy już wspomniałem, że mam stałe łącze internetowe? Oznacza to, że mogę w końcu wrócić do wrzucania zdjęć, co też czynię. Jutro obiecuję zamieścić drugą część relacji z wyprawy do Ruhengeri. A na razie tradycyjnie fotka nie na temat.
To jest ten owoc, o którym wspominałem już wiele razy. Nie wiem jak się nazywa po angielsku, tym bardziej nie wiem jak się nazywa po polsku. W kinyarwanda jest to ibinyomoro, po francusku nazywają to tu prune, a więc błędnie. Bo prune to śliwka, a to na pewno śliwką nie jest. Z zewnątrz może i śliwkę przypomina, ale w środku śliwki zawsze mają centralnie umieszczoną jedną pestkę. Smakuje jak kwaśne jagody. Czy ktoś może wie jaka jest tego polska nazwa, jeśli w ogóle jest?
orlinos said,
25 listopada, 2008 @ 12:42 am
Jak byłem w końcówce podstawówki, to napisałem serię opowiadań „detektywistycznych” sci-fi, o humanoidalnym detektywie Tygrysie, którego ulubionym napojem było zsiadłe mleko – i który mieszkał na planecie, na której _hodowano_ motocykle. Hm, wielka pisarz ja być! :->
Twój blog się podoba, bo piszesz szczerze i prosto o ciekawych rzeczach. Masz co najmniej poprawny język (co jest dzisiaj rzadkością :->), nie owijasz w bawełnę.
Masz oko do detali. Wychodziłeś podczas pobytu do ludzi i dobrze poznałeś ich życie, dzięki czemu Twój blog kipi od ludzkich emocji i szczegółów z życia wziętych. To jest egzotyczne, to jest intrygujące – ale i np. we mnie budzi bardzo wiele ciepłych uczuć.
Dla porównania, ja wiele lat temu byłem przez cztery miesiące w Stanach, na Work&Travel, ale jak tylko kupiłem sobie laptopa, to wsiąkłem w gierki i np. nawet nie starałem się wyjechać z miasta i zobaczyć cokolwiek. :->
marakuja said,
25 listopada, 2008 @ 1:32 am
bardziej przypomina pomidora niz sliwke
emi said,
25 listopada, 2008 @ 8:48 am
prawie jak granat 🙂
Asia said,
25 listopada, 2008 @ 10:39 am
Wspaniala wiadomosc! Z niecierpliwoscia czekam na mozliwosc zakupow 🙂
orety said,
25 listopada, 2008 @ 11:48 am
Blog jest absolutnie świetny i czekam, kiedy będę mógł go zobaczyć w księgarni. Oczywiście, jeżeli to ma być wydane jako całość należałoby to jakoś skleić w spójną całość.
Podoba mi się twój sposób opisywania rzeczywistości, którą tam zastałeś i to, na jakie rzeczy zwracasz uwagę.
Powodzenia w wydawaniu 🙂
Marcin Ruszkiewicz said,
25 listopada, 2008 @ 11:57 am
Konrad, nam się podoba, to jest ważniejsze chyba 😉
Kombinuj z tym wydawaniem, moim zdaniem warto.
Proteźnik Vogon Jelz said,
25 listopada, 2008 @ 3:06 pm
Ten owoc to tamarillo. Jest dostępny w Polsce.
kkarpieszuk said,
25 listopada, 2008 @ 4:02 pm
ha faktycznie, dzieki 🙂
http://pl.wikipedia.org/wiki/Tamarillo
nawet ma wiecej nazw
Tomasz Jach said,
25 listopada, 2008 @ 6:24 pm
Właśnie z tego co czytam, to śliwka to prawie idealne określenie.
Click to access KinyarwandaPhraseBook.pdf
Tam jest jakiś skrócony słownik. Podobno ten owoc to „japanese prunes”, więc śliwka japońska.
I po krótkim googlowaniu to chyba będzie to.
tig3r said,
26 listopada, 2008 @ 1:26 pm
To co, kiedy ruszamy z akcją „Konrad chce wydać książkę”? 😀
kkarpieszuk said,
26 listopada, 2008 @ 2:25 pm
na razie jestem w trakcie akcji „Konrad pisze raport do MSZ (i idzie jak po grudzie)” i „Konrad rejestruje sie jako bezrobotny”. Te drugie moze byc ciekawe i chyba cos napisze o tym na blogu nieco na wesolo 🙂
gielnik said,
29 listopada, 2008 @ 1:18 pm
super! na pewno kupuje książkę.